Ezoterycznego „Rycerza pucharów” (dwa lata temu prezentowanego w Berlinie) czy ulotnej „Wątpliwości” (oklaskiwanej wcześniej w Wenecji) żaden polski dystrybutor nie śmiał wprowadzić do kin. A przecież Malick to wielki mistrz, jego poetyckie światy hipnotyzują. Mienią się znaczeniami dopiero na wysokości jakiegoś gnostyckiego nadsymbolizmu, którego na żaden język, poza językiem religii i filozofii, przełożyć nie można. Filmowe poematy Amerykanina, przeplatane obrazami przypływów i odpływów, powiewów wiatru, pełzających żuczków, wędrujących w rozbawieniu ludzi, są unikatową, autonomiczną kreacją przemawiającą wieloma głosami, a ich sednem wydaje się cisza. Choć dla wielu to właśnie zachwyt nad pięknem i niepojętą mocą natury oraz ludzkiego życia stanowi ich znak firmowy.
Niestety, coraz częściej te majestatyczne filmowe peregrynacje zaczynają przypominać naiwną pogoń za wyimaginowaną harmonią, a zapierające dech ujęcia – wyrafinowaną, lecz pustą w środku reklamę w stylu MTV.
Najnowsza impresyjna fabuła Malicka „Song to Song”, osadzona w Austin w stanie Teksas, gdzie obecnie artysta mieszka, to najlepsza rzecz, jaką ostatnio nakręcił. Ale, niestety, potwierdza dobitnie słabość reżysera do efektownej, popkulturowej estetyki kosztem prawdy psychologicznej. Kręcony metodą improwizacji przez 40 dni film wydaje się medytacją nad pokusami miłości, która wciąga parę rockowych muzyków (Rooney Mara, Ryan Gosling). W ich erotycznych przygodach w zmieniających się nieustannie konstelacjach rolę złego demiurga pełni bajecznie bogaty, władający przemysłem rozrywkowym tajemniczy producent (Michael Fassbender). Ilustracjom degrengolady, przemijania i nawrócenia towarzyszą pomruki sumień widmowych bohaterów, ponadczasowa refleksja (modlitwa) skierowana do milczącego Boga. Nie ujmując niczego Malickowi, w nie mniej ambitnych „Wszystkich nieprzespanych nocach” Michała Marczaka autentyzmu było więcej.
Song to Song, reż. Terrence Malick, prod. USA, 129 min