W poszukiwaniu oryginalności
Recenzja filmu: „Król Artur: Legenda miecza”, reż. Guy Ritchie
Mimo że brytyjski reżyser kojarzy się raczej z sensacyjnymi historiami o rzezimieszkach i łajdakach, w których opowiadaniu od lat się specjalizuje i wypracował w tym gatunku własny styl, swoje piętno bardzo wyraźnie odcisnął i na klasycznym fantasy, jakim jest opowieść o Królu Arturze, jego mieczu Excaliburze i rycerzach okrągłego stołu. Wydaje się wręcz, że Guyowi Ritchiemu niespecjalnie robiło różnicę to, że tym razem cofnął się do średniowiecza, skoro akcję, przynajmniej częściowo, mógł umieścić w Londynie. (Już wcześniej przenosił się choćby do XIX w. w filmach o Sherlocku Holmesie). To, znowu, przynajmniej w jakiejś części, opowieść o przekrętach, wymuszeniach, pobiciach, cwaniaczkach – o życiu ulicy, w skrócie.
Przy czym w pierwszej kolejności pozostaje „Król Artur” tym, co sugeruje tytuł, czyli opowiedzianą na nowo legendą, w której wprawdzie klasyczne wersje tej historii potraktowano dosyć swobodnie, wciąż jednak pojawiają się wszystkie kluczowe elementy, jak magiczny miecz, tkwiący w kamieniu i wyciągnięty przez dziedzica tronu, Uther Pendragon, Pani Jeziora, Mordred, pośrednio Merlin, a nawet okrągły stół, a przy nim rycerze Tristan czy Percival. W jakiś stopniu poruszamy się więc w znanej przestrzeni, po której jednak Ritchie porusza się z pełną swobodą, często wychodząc poza jej ramy.
„Król Artur” o żądzy władzy
„Król Artur: Legenda miecza” opowieść o Excaliburze traktuje jako punkt wyjścia dla rozważań na temat pożądania władzy, w największym zaś stopniu związanej z nią odpowiedzialności. Jak i tym, jak potęga i strach mogą stać się narkotykiem – to widzimy w wątku Vortigana, wuja Artura, który zabił jego ojca i sam osiadł na tronie, co jednak okupił największym z poświęceń.
Dzięki tej warstwie opowieści wyjątkowo dobrze wypadają zarówno Charlie Hunnam jako Artur, jak i świetny Jude Law jako groźny, ale i godny politowania mag Vortigan – ten film to w niemalże równym stopniu jego historia i opowieść o jego bratanku.
Najbardziej wodze fantazji Ritchie popuścił jednak takich polach jak montaż, muzyka czy praca kamery – „Król…” to film wyjątkowo dynamiczny, momentami pędzący na złamanie karku, w niektórych scenach brytyjski reżyser przeniósł nawet do fantasy teledyskowo-skrótowe sekwencje, streszczające dzieciństwo Artura czy jego wyprawę do niebezpiecznych Czarnych Ziem. Prościej mówiąc: kręcił film fantasy tak, jak inny reżyser filmowałby współczesną historię o napadzie na bank czy skoku na kasyno.
„Król Artur” ma też wady
Momentami szedł w tym jednak za daleko, chciał być aż zbyt nowoczesny (bardzo słaba scena z Davidem Beckhamem w roli żołnierza Vortigana), zbyt zabawny, jego bohaterowie irytowali nader częstym pozowaniem na gangsterów z londyńskich ulic – to, co odpowiednio dozowane dawało świeżość, w zbyt dużych dawkach mogło irytować.
Dziwi też, że stawiając na oryginalność i zaskakiwanie widza na niemalże każdym kroku, Guy Ritchie zdecydował się na raczej nudny i niepotrzebnie efekciarski finał.
Ten film był jednak eksperymentem. Jeżeli wierzyć wynikom z kinowych kas – nieudanym, bo widowisko Ritchiego już teraz walczy o miano finansowej klapy roku. Widz, przyzwyczajony do tych samych schematów kina fantastycznego, powinien jednak docenić w nim odwagę twórców i absolutny brak poszanowania dla wszelkich gatunkowych reguł, co w efekcie dało orzeźwiającą świeżość.
Brytyjski reżyser podszedł do fantasy na poważnie, opowiedział w ramach tej estetyki iście szekspirowki dramat o władzy, dzięki czemu jego bohaterowie byli wyjątkowo dobrze wykreowani, nawet ci źli. Za to można mu wybaczyć drobne potknięcia, nawet Beckhama.
„Król Artur: Legenda miecza”, reż. Guy Ritchie, prod. Australia, USA, Wielka Brytania 126 min