Dwójce młodych żeglarzy (Shailene Woodley i Sam Claflin) trafia się okazja: jeśli odstawią luksusowy jacht z Tahiti do San Diego, dostaną za to lotnicze bilety powrotne w pierwszej klasie i 10 tys. dol. Mają jednak do przepłynięcia prawie 6500 km, a na Południowym Pacyfiku, poza szlakami morskimi, ich jacht dopada huragan. Porządnie poturbowana przez gigantyczne fale łódź prawie nie ma szans potem płynąć przez parę tygodni tak, by utrzymać kurs na Hawaje, jedyny realny do osiągnięcia ląd. Nie działa telefon satelitarny, nawigacja elektroniczna i system uzdatniania wody, a jacht z połamanymi masztami i powykręcanymi żaglami upodobnił się kształtem do zgniecionej przez Posejdona kulki białego papieru.
„41 dni nadziei” jest kolejnym po „Evereście” (2015 r.) filmem islandzkiego reżysera Baltasara Kormákura o przetrwaniu w ekstremalnych warunkach. Prawdziwy żeglarski dramat, który rozegrał się w 1983 r., daje mu okazję do opowiedzenia historii w mniejszej skali i w intymniejszy sposób niż poprzednio. Film, poza poważnym i nieuzasadnionym zwrotem akcji pod koniec, jest skoncentrowany na pokazywaniu wizualnie spokojnych realiów dryfowania na morzu. Grozę sytuacji podtrzymują tylko zdjęcia Roberta Richardsona. Ten powtarza u Kormákura prosty, acz efektywny chwyt: często kręci z samolotu małą łódź otoczoną wielkim Pacyfikiem.
41 dni nadziei (Adrift), reż. Baltasar Kormákur, prod. USA, 96 min