A więc tak: jest oto Amerykanka, pisarka Catherine Tramell, blondynka (czyli właśnie Stone), wokół której w tajemniczych okolicznościach ginie parę osób. Kto zabił? Mogła to zrobić ona sama, mógł mordować psychiatra, którego jest pacjentką. Kiedy jesteśmy już niemal przekonani, że mordercą jest jednak zupełnie ktoś inny, Sharon jednym zdaniem pozbawia nas tej pewności. Czyli wracamy do początku filmu.
Samochód mknie ulicami miasta (tym razem jest to Londyn, nie San Francisco), kieruje Catherine, która jednocześnie zabawia się erotycznie z siedzącym obok, chyba nie całkiem świadomym swej roli, pasażerem. Udaje się jej jednak osiągnąć wybuchowy orgazm, traci panowanie nad kierownicą, samochód ląduje w wodzie. Sharon się ratuje, pasażer tonie. Nie chciała mu pomóc? Odpowiedź na to pytanie usiłuje wydobyć z niej biegły psychiatra (David Morrisey), sam mający kłopoty z własną psychiką.
Role szybko się odmieniają, to ona przejmie nad nim władzę. Jednocześnie pojawiają się trupy, o których już wspominaliśmy, i tak się składa, że wszystkie te osoby były w bliskim związku z psychiatrą (w tym jego była żona).
Jak to w sequelach, atrakcji jest tu więcej niż w poprzednim „Instynkcie”, z jednym wszakże, ale istotnym wyjątkiem. W tamtym filmie Sharon Stone promieniowała seksapilem, tutaj z oczywistych powodów (minęło 14 lat) więcej sugeruje, niż pokazuje. I jest w tym naprawdę dobra, choć trudno byłoby mówić o jej aktorstwie. Natomiast cała perwersyjna intencja filmu, tak szokująca w latach 90., dziś nie robi najmniejszego wrażenia, co najwyżej śmieszy. Dlatego chwilami można odnieść wrażenie, że to niezamierzony pastisz pierwszego „Instynktu”.