Zwiastun „The Meg”, filmu o podwodnej stacji badawczej i okrążającym ją gigantycznym prehistorycznym rekinie, ze swingującą piosenką Bobby’ego Darina „Beyond the Sea”, obiecywał, że efekt końcowy nie będzie do końca poważny. Jednak „The Meg” okazał się filmem na serio, do tego niezabawnym, tępym, nudnym. I choć budżet tej chińsko-amerykańskiej produkcji musiał być bardzo wysoki, sam komputerowo wygenerowany rekin nie jest nawet straszny – przepływa przez ekran co pewien czas jak gigantyczny oliwkowy śpiwór, a ze swoją nieproporcjonalnie niewielką szczęką nie jest w stanie przegryźć się przez nowoczesne plastikowe klatki ochronne. Nawet z prehistoryczną, gigantyczną kałamarnicą walczy w tym filmie poza ekranem, a przy gęsto zaludnionych chińskich plażach nurkuje praktycznie bez ofiar. W sumie nie dziwi, że załoga złożona z miliardera-filantropa, nurków i biologów morskich wzywa chińskie wojsko dopiero po półtorej godziny. Co jest jednak dość nieoczywistą dla gatunku decyzją reżysera Jona Turteltauba, dużo więcej czasu ekranowego od rekina dostaje ratujący reputację nurek specjalizujący się w głębinowych akcjach ratowniczych (Jason Statham). Statham nie radzi sobie z dźwignięciem całego filmu, ale trudno go za to winić, bo – pomijając już nieciekawego przeciwnika – cała akcja to dwubiegunowa seria scen tragicznych i silących się na komizm. Ze stałym w takich sytuacjach dylematem: jak zrobić, żeby jedni ludzie umierali w dramatyczny sposób, a u innych miało to komiczny charakter.
The Meg, reż. Jon Turteltaub, prod. Chiny, USA, 113 min