Czego nie widać
Recenzja filmu: „Tajemnice Silver Lake”, reż. David Robert Mitchell
W „Tajemnicach Silver Lake” roi się od popkulturowych odniesień, ale nie są one tylko barwnym ozdobnikiem mającym tworzyć – jak to w kinie rozrywkowym – nic nieznaczący, dowcipny kontekst umilający beztroską zabawę. Natłok symboli, motywów, odniesień do historii kina i kultury masowej tworzy tu coś w rodzaju labiryntu, upiornej przestrzeni, w której porusza się współczesny Philip Marlow, czyli znerwicowany, straszliwie samotny, pozbawiony stałego zajęcia chłopak (Andrew Garfield) próbujący rozwikłać zagadkę zaginięcia pięknej sąsiadki. Fizyczne podobieństwo do bohatera „Psychozy” wiele mówi o jego rozchwianiu emocjonalnym, a pasja uprawiania onanizmu oraz przywiązanie do matki słusznie naprowadzają na trop wewnętrznej paranoi. Pogoń za platynową seksbombą jest oczywiście jedynie pretekstem do ukazania osobliwości Los Angeles, współczesnego targowiska próżności, którego mieszkańcy faszerują się psychodelikami, prowadzą bujne życie nocne, błądząc myślami w kierunku czekającego ich następnego dnia castingu. Miasta wiecznie zajętego konsumpcją i produkcją dóbr lekkostrawnej muzy, z którego całkowicie wyparowała tajemnica, opanowanego przez różnej maści ekscentryków, wizjonerów, zabójców psów czy gwiazdy rocka uznające siebie za bóstwa.
Tajemnice Silver Lake (Under the Silver Lake), reż. David Robert Mitchell, prod. USA, 139 min