Antysystemowa ballada
Recenzja filmu: „Kobieta idzie na wojnę”, reż. Benedikt Erlingsson
Szybko padają oskarżenia pod adresem międzynarodowych koncernów produkujących aluminium – trucicieli naturalnego środowiska. I kiedy już się wydaje, że to kolejny klasyczny thriller zrealizowany w słusznej sprawie, z modnym i na czasie ekologicznym przesłaniem, cała ta układanka się rozsypuje. Owszem, „Kobieta idzie na wojnę” wspiera walkę z globalnym ociepleniem, sabotowanie przyrody nazywa zbrodnią przeciwko ludzkości, lecz problem, który stawia, dotyczy nie tyle samej polityki – jakimi metodami walczyć, gdy demokracja zawodzi – ile etyki i sumienia. Prawdziwym tematem interesującym reżysera Benedikta Erlingssona są egzystencjalne wybory działającej w głębokiej konspiracji zielonej aktywistki (Halldóra Geirharðsdóttir), prywatnie 49-letniej, samotnej dyrygentki chóru, do której nagle dociera, że wojna toczy się na wielu frontach, giną w niej konkretni ludzie, a macierzyństwo i edukacja to wartości nie do przecenienia. Świetnym pomysłem wyrywającym film z objęć gazetowej publicystyki wydaje się na wpół żartobliwa, szalona forma wprowadzająca teatralno-muzyczny dystans, jak nie przymierzając w „Birdmanie”.
Kobieta idzie na wojnę (Kona fer í stríð), reż. Benedikt Erlingsson, prod. Islandia, Francja, Ukraina 2018, 101 min