Inaczej niż zwykle, zamiast kilku etiud połączonych wspólnym tematem oglądamy pełnometrażowy, dwugodzinny film, w którym przewijają się te same postaci, odbywające podróż superekspresem z Berlina do Rzymu. W mknącym przez pół Europy pociągu spotykają się ludzie najrozmaitszych narodowości i kultur: od muzułmańskich uchodźców, których nie stać na kupno jedzenia, po włoskich arystokratów, rozpamiętujących czasy II wojny światowej.
Stłoczeni w wagonach, nie rozumiejąc języków, w których rozmawiają sąsiedzi, odgrodzeni od siebie ekranami laptopów i słuchawkami walkmanów – zamykają się w swoich światach, czyniąc granice jeszcze bardziej nieprzekraczalnymi. Uszeregowani wedle zasobności portfela (niektórzy muszą się pocić w korytarzach, podczas gdy innych stać na wykupienie dwóch miejsc) przeżywają w czasie tej podróży emocjonalny wstrząs, pozwalający im poczuć grupową solidarność i przełamać lody egoizmu i wzajemnej wrogości.
W pierwszej części tryptyku zrealizowanej przez Olmiego 60-letni profesor, snujący niczym bohater „Śmierci w Wenecji” wspomnienia o wielkiej, niespełnionej miłości, zdobywa się w końcu na bezinteresowny gest kupna mleka dla koczującej w korytarzu Albanki. Chłopak na posyłki z części Kiarostamiego opuszcza despotyczną wdowę po generale, która go upokarza na każdym kroku. Natomiast w najlepszej, ostatniej partii filmu brawurowo nakręconej przez Loacha fani Celtic Glasgow ratują przed deportacją nielegalnego uciekiniera.
Europa jako wieża Babel nie jest może odkrywczym wnioskiem, ale w tym wypadku od przypominania starych prawd głowa na szczęście nie boli.