Film Niemki Herminy Huntgeburth także dzieje się w sercu podzwrotnikowej Afryki, wśród plemion Kikutów, Kawirando, Masajów i Somalijczyków, i również mówi o wielkim, niszczącym uczuciu, które radykalnie zmienia życie bohaterki, przyszłej pisarki. Tyle że nie chodzi tu o szaloną miłość europejskiej pary, tylko o związek mieszany między młodą Szwajcarką, spędzającą wakacje w Kenii, a dumnym wojownikiem z plemienia Samburu. Brzmi to bajkowo, ale „Biała Masajka” z beztroskim romansem niewiele ma wspólnego, wprost przeciwnie.
U Sydneya Pollacka – mimo gorzkiego zakończenia, chodziło o pochwałę szalonej miłości, odrzucającej ograniczenia i tabu ustanowione przez społeczeństwo. W dramacie Huntgeburth jest dokładnie odwrotnie. Natura przegrywa z kulturą. Wszystko służy udowodnieniu tezy, że – mimo łączącej ludzi namiętności – dzielące bohaterów różnice rasowe, obyczajowe, wyznaniowe i kulturowe uniemożliwiają wspólne życie, porozumienie, odczuwanie, nie wspominając o takich drobiazgach jak prowadzenie domu czy rodzinnego interesu.
Młoda turystka (świetnie zagrana przez Ninę Hoss) zakochując się od pierwszego wejrzenia w przystojnym Murzynie (Jacky Ido) wierzy naiwnie, że jej marzenia, ideały, instynkt i intuicja są najważniejsze i jej nie zawiodą. A ci, którzy dyskretnie dają jej do zrozumienia, że nie poradzi sobie w roli żony buszmena, żyjącej w prymitywnym namiocie z dala od cywilizacji, wśród kóz i malarii – racji nie mają. Konfrontacja z twardą rzeczywistością, której rytm wyznaczają kolejne ciosy zadawane jej przez otoczenie i przyjaciół, pokazuje straszliwą cenę, jaką trzeba zapłacić za iluzję, za trwanie z uporem przy swojej wizji świata.
Film Huntgeburth, który w Niemczech obejrzało ponad 2 mln widzów, zaskakuje dojrzałością i odwagą głoszenia niepopularnych prawd. Choć bezwzględnie rozprawia się z mitem romantycznej pasji, nie gasi nadziei.