Jest to marzenie z wielu względów nierealne: Munro nie stać na bilet na drugi koniec świata, jego motocykl to zabytkowy egzemplarz Indian Twin Scout z 1920 r., a wypada jeszcze wspomnieć, że motocyklista już od dawna kwalifikuje się do kategorii wiekowej oldbojów.
Najlepszy dowód, że w filmie Rogera Donaldsona gra go Anthony Hopkins, specjalizujący się ostatnio w rolach sędziwych starców. Aktor powiedział ponoć, że to najlepsza rola w jego życiu (czyżby nie lubił Hannibala Lectera z „Milczenia owiec”?). Tak czy inaczej, widać, że do roli się przyłożył. Jego Munro jest człowiekiem z krwi i kości, ze wszystkimi przypadłościami wieku starczego.
Poszukiwacze kinowych rekordów odnotują zapewne, że w żadnym filmie bohater nie siusiał tak często jak w „Prawdziwej historii”. Serce naszego bohatera też nie daje gwarancji, że wytrzyma trudy wyprawy. A jednak Munro wyrusza w podróż do Stanów, najpierw statkiem, a potem samochodem gruchotem do Utah. Mamy więc niezły kawałek klasycznego kina drogi.
Nowozelandczyk czuje się trochę niepewnie na obcym kontynencie, ale na szczęście spotyka samych dobrych ludzi. Tak jakby wszyscy się umówili, że pomogą mu dotrzeć do celu. Co mu się w końcu udaje, choć do pokonania jest jeszcze naprawdę wiele przeszkód. Warto mieć marzenia, i to bez względu na wiek – nie jest to odkrywcza pointa, ale krzepiąca, tym bardziej że w rzeczywistości wszystko wyglądało mniej więcej podobnie.
Do tej pory nikt nie pobił ustanowionego przez Burta rekordu. Zastrzeżenie można mieć tylko jedno, ale dość poważne: szkoda, że film opowiadający o wyścigu jest tak wolny – trwa aż 127 min. Munro, gdyby dożył premiery, pewnie by się lekko znudził.