Gwałtowny koniec miłości jest wątkiem, którym grecko-kanadyjski reżyser Panos Cosmatos chciał zająć się w horrorze „Mandy”. Jednak poważny przekaz jest tu zdominowany przez prostą, wręcz stereotypową warstwę fabularną – ot, drwal mieszkający w latach 80. w Appalachach zostaje bardzo skrzywdzony. I chce zemścić się za to na sekcie, której przywódca miesza wersety biblijne z LSD. Drwalem jest Nicolas Cage, znany z serwowania w przeciętnych filmach przesadnych wybuchów złości. Tu jednak wpasowuje się idealnie w szaleństwo stworzonego przez Cosmatosa świata. Wszyscy tu są na LSD, czego tęczowe efekty reżyser wraz z operatorem Benjaminem Loebem pokazują w szalenie piękny sposób. I właśnie zachwycająca warstwa wizualna, pełna inteligentnych odwołań do konwencji fantasy czy heavy metalu, decyduje o oryginalności filmu. Przemyślana i prowadzona silną reżyserską ręką „Mandy” jest od strony obrazu tak dobra, że bez przesady można ją porównać do dzieł Davida Lyncha czy Stanleya Kubricka, kojarzy się też z „Wieżą. Jasnym dniem” nagrodzonej Paszportem POLITYKI Jagody Szelc. Pokazuje rzeczywistość, którą wszyscy znamy, ale ustala dla niej już nowe zasady. Efektem jest bardzo krwawe kino, zdecydowanie nie dla wszystkich, ale ci, którzy pójdą, będą nim zachwyceni.
Mandy, Panos Cosmatos, prod. Wielka Brytania, Belgia, USA 2018, 121 min