Pojawiające się jeszcze przed premierą dyskusje, czy jest to opowieść oparta na życiorysie Leopolda Tyrmanda, a w szczególności na jego „Dzienniku 1954”, trzeba zostawić twórcom filmu i spadkobiercom autora. „Pan T.” Marcina Krzyształowicza biografią faktycznie nie jest – skupia się jedynie na krótkim okresie artystycznej niemocy tytułowego bohatera granego wybornie przez Pawła Wilczaka. T. przez okno zrujnowanego pokoju obserwuje pnący się Pałac Kultury, romansuje z maturzystką, której udziela korepetycji, pomaga sąsiadowi donosicielowi, marzącemu o literackiej karierze. Sam zaś staje się – jak każdy podejrzany inteligent – obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa, zwłaszcza że konsekwentnie odmawia jakiejkolwiek współpracy z reżimem. „Pan T.” to atrakcyjne kino środka z plejadą świetnych aktorów i sugestywnie odtwarzającymi klimat Warszawy lat 50. zdjęciami Adama Bajerskiego. Groza schyłkowego stalinizmu została tu przełamana ironią i czarnym humorem. Nawet Bierut (fantastyczny Jerzy Bończak) zamienił się w groteskowego aparatczyka, ledwo dukającego bełkotliwe przemowy na partyjnych balach, za to z pasją oddającego się paleniu marihuany w toalecie. A choć Krzyształowicz odziera swój film z martyrologii, losy pana T. stają się metaforą doświadczeń całego pokolenia artystów zmuszonych do wyboru między serwilizmem a egzystencją na skraju nędzy.
Pan T., reż. Marcin Krzyształowicz, prod. Polska, 104 min