Sensacyjny laureat Złotych Globów w dwóch najważniejszych kategoriach (za reżyserię i najlepszy dramat) zdobył też 10 oscarowych nominacji – co robi wrażenie. Ale przypinanie filmowi „1917” łatki wyjątkowego widowiska o równie wyśrubowanych ambicjach co „Cienka czerwona linia” albo „Full Metal Jacket” wydaje się mocno na wyrost. Antywojenna fantasmagoria Sama Mendesa to bardzo piękny, postapokaliptyczny spektakl rozegrany w okopach I wojny światowej, operatorski majstersztyk zaprojektowany tak, aby składał się z zaledwie dwóch ujęć kamery przechodzących z jasności w ciemność (jedno ma miejsce w ciągu dnia, a drugie po zachodzie słońca). Ma to oczywiście symboliczne znaczenie, tak samo jak wciągająca, kolista dramaturgia powracająca jakby do punktu wyjścia, uświadamiająca bezsens zabijania, przypominająca o wartościach domowego ogniska, do których bardzo tęsknią wyglądający jak senne zjawy żołnierze.
Osiągnięcia wizualne są niezaprzeczalne, lecz pozbawiona głębszej komplikacji fabuła rozciągnięta w formę sennego koszmaru więcej ma wspólnego z grą komputerową niż z filmem. W makabrycznej wędrówce przez ziemię niczyją w północnej Francji dwóch brytyjskich szeregowców, którzy mają ostrzec swoich kompanów przed pułapką zastawioną przez Niemców, trudno się doszukać psychologicznego wyrafinowania. Wrażenie robią szczegóły: błoto, wszechobecne szczury, rozkładające się trupy oraz inne niespodzianki chyba ciekawiej i na pewno z większą dozą realizmu ukazane w rewelacyjnym dokumencie Petera Jacksona „I młodzi pozostaną”. „1917” stara się gładko i płynnie wprowadzić widza w wewnętrzną przestrzeń rozdygotanych duchowo bohaterów, ale by przejmować się ich emocjami i odczuwać niebezpieczeństwo, zbyt często uwagę zaprząta imponująca praca kamery. Zbyt brutalne i skomplikowane mamy czasy, by takie estetyzowanie i uproszczenia nazywać odkryciem.
1917, reż. Sam Mendes, prod. USA, Wielka Brytania, 119 min