Dużo w nowym filmie Xaviera Dolana energii, świeżości, ale i tak odnosi się wrażenie, że to wciąż film o nim, jeszcze jedna zakamuflowana albo całkiem zmyślona autobiografia reżysera, w której zresztą zagrał sam siebie. Przynajmniej w jakimś stopniu siebie, bo chociaż bryluje w głównej roli, to jego twarz jest oszpecona czerwoną plamą, co ma podkreślać wyobcowanie, odmienność, a może tak pożądaną przez każdego artystę wyjątkowość. Poza tym szczegółem Dolan jest tu chłopakiem, którego doskonale znamy z jego wcześniejszych filmów: uzależnionym od dominującej matki, niespełnionym w miłości, mimo bujnego życia towarzyskiego zagubionym w otaczającej go rzeczywistości, ale też jednak osobą jakby trochę z innego świata, bardziej dojrzałą. Przede wszystkim bogatszą o dystans, obecny również w sposobie narracji czy w humorze, np. na temat kręcenia filmu i ambicji reżyserskich.
Bo chociaż jest to klasyczna, ociekająca romantycznym sosem love story, ważnym wątkiem, jeśli nie kluczowym, okazuje się tu kino. Jedna z kumpelek głównego bohatera to początkująca artystka, reżyserka o rozbuchanym ego, ślepa na realia i psychologię, zakochana w abstrakcyjnych ideach i hermetycznych symbolach. Gdyby jednak nie jej prośba, by dwóch przyjaciół znających się od dzieciństwa zagrało w jednej ze scenek pierwszy pocałunek, być może oni nigdy by sobie nie uświadomili, jakie emocje zaczynają ich łączyć. Tak oto nieodwzajemniona miłość do kina staje się katalizatorem prawdziwej miłości. Może to niejedyne i nie najważniejsze przesłanie „Matthiasa i Maxime’a”, niemniej – biorąc pod uwagę biografię Dolana – trudno je pominąć. Dużo w tym filmie wzruszeń, niezłego aktorstwa, ale właśnie to przesłanie świadczy o przewartościowaniu myślenia zdolnego Kanadyjczyka, pięknie zabawiającego nas swoimi pasjami na ekranie.
Matthias i Maxime, reż. Xavier Dolan, prod. Kanada, 119 min