Według oficjalnej wersji Jones utopił się we własnym basenie odurzony alkoholem i narkotykami. Autorzy filmu utrzymują jednak, że został zamordowany. Nie jest to nowa sensacja, bo już wcześniej upubliczniano ten kryminalny wątek. Wynajęty przez Jonesa do remontu domu Frank Thorogood miał się przyznać na łożu śmierci w 1993 r., że własnoręcznie utopił Briana, który nie chciał mu zapłacić za wykonaną robotę. Nie ma więc zaskoczenia, jest natomiast kolejny przypadek żerowania na czarnej legendzie rocka – wcześniej mieliśmy utrzymane w takim samym tonie książki o Jimym Hendriksie, Elvisie Presleyu, Kurcie Cobainie.
Film Wooleya powiela dobrze znany obraz z życia gwiazd rocka „cudownych lat 60.”: wszechobecne narkotyki, seks, rozpasany hedonizm. Wniosek oczywisty: rację mieli konserwatywni strażnicy porządku moralnego, którzy muzykę rockową utożsamiali z ingerencją szatana. O tym, że na przełomie lat 60. i 70. powstawały rockowe arcydzieła, nie trzeba przekonywać starych fanów, którzy oczywiście wiedzą też wszystko o rzeczonej czarnej legendzie.
Gorzej z młodymi, bo oni po obejrzeniu „Stoned” (po polsku znaczyłoby to „nawalony”), gdzie, nawiasem mówiąc, nie ma dźwięków wykonywanych przez samych Stonesów (czyżby Jagger i Richards nie udzielili na to zgody?), będą wiedzieć tyle tylko, że Jones był wiecznie nawalony i chyba zasłużył na swoją nędzną śmierć.