Przetłumaczona na kilkanaście języków i wydana również w Polsce książka Bessona cieszy się nad Sekwaną sławą, sprzedano ponad milion egzemplarzy, a nakręcona na jej podstawie baśń bije rekordy powodzenia.
Czteroczęściowy cykl „Artur i Minimki” (ekranizacja obejmuje dwa pierwsze tomy) miesza i dowcipnie przetwarza wiele wątków zaczerpniętych z „Alicji w krainie czarów”, „Władcy Pierścieni”, średniowiecznych opowieści arturiańskich oraz niezliczonej liczby młodzieżowych seriali o dorastaniu i pokonywaniu słabości. Jej bohaterem jest 10-letni chłopiec wychowywany przez babcię, który udaje się w niebezpieczną podróż do magicznego świata elfów w celu odnalezienia mitycznego skarbu. Fabuła może nie ma tej finezji co uwielbiany przez wszystkich „Shrek”, niemniej tym, co przykuwa uwagę i budzi podziw, jest sposób, w jaki została ona opowiedziana.
Perfekcyjna kombinacja filmu aktorskiego z techniką animacji 3D w ogóle nie przypomina dość opatrzonej już disneyowsko-pixarowskiej estetyki. Sympatyczne stwory, z wielkimi, okrągłymi oczami zachwycają nowoczesnym, a jednocześnie nieziemskim wyglądem. Celne w swojej prostocie wzruszające dialogi podkładane przez gwiazdy kina (w polskiej wersji „grają” m.in. Daniel Olbrychski, Gabriela Kownacka, Joanna Brodzik i Michał Milowicz) są popisem dobrego smaku i humoru.
„Artur i Minimki” to jedna z najdroższych produkcji europejskich (budżet 65 mln euro), co na ekranie widać, choć znajdą się pewnie malkontenci, którym zabraknie tu hollywoodzkiej waty. Jednym słowem, noworoczny przebój familijny, zwiastujący całkiem niezły sezon filmowy.