Po świetnym dokumencie „Billie” Jamesa Erskine’a oraz docierającej do nas z półwiecznym opóźnieniem autobiografii „Lady Day śpiewa bluesa” (opublikowanej przez wydawnictwo Czarne) kolejny filmowy portret jednej z najlepszych wokalistek wszech czasów wnosi ożywczą zmianę. Owszem, też rzuca światło i sporo miejsca poświęca tragicznemu dzieciństwu piosenkarki zgwałconej w wieku 10 lat, wychowującej się częściowo na ulicy, w domach publicznych, uzależnionej od heroiny i alkoholu. Główny rys kładzie jednak na buntowniczy charakter młodej, niemającej szczęścia do mężczyzn, czarnoskórej dziewczyny ściganej obsesyjnie przez Federalne Biuro ds. Narkotyków. Prewencyjne działania – czyli wysyłanie jej na odwyk, nieustanna inwigilacja, odbieranie licencji, wsadzanie do więzienia – stanowiły wygodny pretekst, by zmusić ją do zaprzestania wykonywania protest songu „Strange Fruit”, w poetycki, a zarazem przerażający sposób opisującego grozę linczu. Według władzy stojącej na straży segregacji rasowej, dyskryminacji oraz supremacji białych piosenka „prowokowała ludzi w niewłaściwy sposób”. A kobieta mająca tak potężny oręż w ręku zasługiwała na miano wroga państwa.
Billie Holiday (The United Stated vs. Billie Holiday), reż. Lee Daniels, prod. USA, 130 min, Cineman