Wątpliwości były uzasadnione, Krzysztof Tyniec z pewnością nie jest standardowym bohaterem kultury masowej. Urodzony w Nowej Rudzie na Śląsku pięćdziesięciojednolatek o urodzie, delikatnie mówiąc, nieokładkowej, sprawiający wrażenie jakby lepiej czuł się we fraku niż w dżinsach, w przerwach między występami cytujący fragmenty wykładów prof. Tatarkiewicza o szczęściu...
– Nie szedłem tam – wykłada swoją filozofię – żeby wygrać, żeby rywalizować, szedłem, żeby tańczyć. Otrzymałem już propozycję wzięcia udziału w drugiej edycji, ale byłem zbyt zajęty i musiałem odmówić. Dla mnie był to rodzaj wyzwania, ale też okazja do pozyskania umiejętności tanecznych, które potem można wykorzystać w zawodzie, że o błyśnięciu walcem angielskim na jakimś przyjęciu nie wspomnę.
Jurorzy chwalili go za świetne przygotowanie, profesjonalizm, precyzję oraz umiejętność czerpania przyjemności z tańca. Pojawiło się nawet porównanie do Freda Astaire’a. Widzów zaś – co pokazują internetowe wpisy – ujęła jego skromność, poczucie humoru i klasa.