Sezon ogórkowy w kinach właśnie się rozpoczął. Dystrybutorzy z góry chyba uznali, że ze „Shrekiem” konkurować się nie da, więc wpuszczają na ekrany coraz głupsze tytuły. Jednym z nich jest amerykańska komedia o podtatusiałych harleyowcach „Gang Dzikich Wieprzy” Walta Beckera, którą śmiało należy polecić masochistom czerpiącym przyjemność z katowania się filmową miernotą.
Kilku starszych panów z zaburzeniami, na które cierpią zakompleksione nastolatki, postanawia się odstresować. Zamiast popijać piwko w klubie dla motocyklowych oldboyów i użalać się na problemy z kobietami, wyruszają w trasę. Niszczą telefony komórkowe, wyrzucają mapy i zachłystując się odzyskaną wolnością pędzą jak za dawnych, szkolnych lat na złamanie karku pustymi szosami Ameryki.
Ambicją reżysera była zapewne parodia „Easy Ridera”, ale najwyraźniej przerosło to jego umiejętności. W efekcie oglądamy dość nieudolny pastisz wyświechtanych westernowych chwytów, z oblężonym miasteczkiem, tchórzliwym szeryfem, piękną barmanką, pojedynkami fajtłapowatych kowbojów z tępymi bandytami w strojach harleyowców. Wbrew pozorom najsłabszą stroną filmu nie jest infantylny scenariusz ani nieznośna, hardrockowa ścieżka dźwiękowa skutecznie zagłuszająca kłębiące się w trakcie projekcji wątpliwości, tylko obsada.
To, że John Travolta jest beznadziejnym przypadkiem, wiedzą chyba wszyscy, niemniej obejrzeć go w roli nadętego idioty, którego policjant bierze za jurnego geja, to duża rzecz. Jeszcze gorzej wypada William H. Macy, specjalista od drugoplanowych ról nieudaczników, słabo radzący sobie z groteskowo-sentymentalną konwencją.