Urokliwe, nadmorskie miasteczka Wielkiej Brytanii często okazują się schronieniem dla ludzi podłych i zawistnych, którym popkultura – od Agathy Christie po „Hotel Zacisze” – przygląda się z lubością. „Wredne liściki” do tej barwnej galerii dopisują kolejne postaci, a w szczególności osobę, która sto lat temu wysyłała pełną wymyślnych inwektyw korespondencję do mieszkańców spokojnego Littlehampton. Żadnych pogróżek ani ostrzeżeń, po prostu kwieciste litanie przekleństw i insynuacji. Niby błahostka z lokalnych annałów (scenariusz oparto na faktach), lecz reżyserka Thea Sharrock odkryła w tej historii materiał do opowieści o emancypacji kobiet – i o mowie nienawiści. Akcja toczy się krótko po pierwszej wojnie światowej, ruch sufrażystek rośnie w siłę, lecz małomiasteczkowa Anglia nie jest gotowa na takie nowości jak równouprawnienie. Społeczność trzymana mocno w patriarchalnym uścisku zaczyna dostrzegać potrzebę zmian dopiero, gdy bogobojna Edith (Olivia Colman), pierwsza ofiara „wrednych liścików”, oskarża o ich wysyłanie swoją sąsiadkę Rose (Jessie Buckley), wdowę, która mieszka z konkubentem i córką, a słynie z niewyparzonego języka i hulaszczego trybu życia.
Wredne liściki (Wicked Little Letters), reż. Thea Sharrock, prod. Wielka Brytania, 100 min