Drugie powstanie z grobu
Recenzja filmu: „Beetlejuice Beetlejuice”, reż. Tim Burton
Przed laty „Sok z żuka” na dobre rozkręcił hollywoodzkie kariery zarówno Tima Burtona, jak i Michaela Keatona, dał też przepustkę do sławy nastoletniej wówczas Winonie Ryder. Czarna komedia o życiu w zaświatach i interakcjach ludzi z duchami była wzorcowym przykładem rozrywki lat 80. – inteligentnej, pomysłowej, a przy tym bezpretensjonalnej. Wiadomo, że po z górą trzech dekadach od premiery nie da się osiągnąć podobnej świeżości. Burton spróbował zatem z jednej strony zadowolić starych fanów, z drugiej – przyciągnąć choć garść nowych, stąd w jednej z głównych ról Jenna Ortega, z którą wcześniej współpracował przy hitowym serialu „Wednesday”.
Znana z pierwszej części Lydia Deetz (Ryder) dziś prowadzi telewizyjne show o duchach, jej matka Delia (Catherine O’Hara) jest wziętą artystką wizualną, a córka Astrid (Ortega) studiuje i nie wierzy w zjawiska paranormalne. Niespodziewana śmierć ojca Lydii (pożartego przez rekina) staje się okazją do rodzinnego spotkania w dawnym nawiedzonym domu oraz – ku utrapieniu wszystkich – do kolejnej konfrontacji z Beetlejuice’em, który mimo upływu lat nie porzucił marzeń o ślubie z Lydią.
Beetlejuice Beetlejuice, reż. Tim Burton, prod. USA, 105 min