Jak nie boli, to nie żyjemy. Jak boli, to żyjemy. Autor tego powiedzenia – ktokolwiek nim był – znał się świetnie na paradoksach ludzkiej (i chyba nie tylko ludzkiej) egzystencji. Bo czyż ten, kto cierpi, nie staje się bardziej świadomy swego istnienia? Osiemdziesięcioletni wdowiec niegdyś zarabiający na życie jako aktor znajduje się w takiej właśnie pułapce: im bardziej cierpi, tym mocniej sobie uświadamia, jak bardzo pragnie (jeszcze) żyć. Odpędzenie wszystkich strachów, pozbycie się narastającego bólu to dla niego klęska, bo osiągnąwszy spokój, będzie musiał przyznać, że nie żyje. Spiralę tej paranoi nakręca w filmie pozornie niewinna scena podróży samochodem do pięknego pałacyku otoczonego ogrodem gdzieś na peryferiach metropolii. Z uśmiechem na ustach, jak gdyby to miały być wakacje all inclusive, syn pozostawia tam ojca w towarzystwie opiekunów i wesołych staruszków, nie mówiąc, że będzie to dla niego stacja końcowa.
Cisza nocna, reż. Bartosz M. Kowalski, prod. Polska, 87 min