Reżyser John Waters, enfant terrible amerykańskiego kina, gustujący w złym smaku, wszelakiej maści obrzydliwościach i tandecie, nakręcił 19 lat temu parodię muzycznych komedii „Hairspray”. Film opowiadał o grubej i brzydkiej nastolatce z Baltimore, która pragnie wystąpić jako tancerka w telewizyjnej rewii. Pozbawiona kompleksów dziewczyna przyjaźni się z czarnoskórymi muzykami i łamie panujące w latach 60. tabu. Nadspodziewanie dobre przyjęcie tej lekko prowokującej opowiastki zaowocowało mdłym, do bólu poprawnym hollywoodzkim remakiem z gwiazdorską obsadą, w reżyserii i choreografii Adama Shankmana.
Jedną z ról zarezerwował dla siebie John Travolta, który z przyklejonymi biodrami, sztucznym biustem i słodkim uśmieszkiem udaje w „Lakierze do włosów” skretyniałą mamuśkę, co to przez 15 lat tylko prasowała, gotowała i bała się wyjść na ulicę. Mniejsza o poziom, ważne, że aktor czerpał z występu dziką przyjemność, co widać niemal w każdym ujęciu. Na szczęście pierwsze skrzypce gra w filmie nieznana nikomu 18-letnia Nikki Blonsky, pulchna, za to dość sympatyczna panna, nadspodziewanie zgrabnie poruszająca się w rytm rockandrollowych piosenek. Pytanie tylko, kto i po co ma oglądać ten mocno spóźniony antyrasistowski antymusical, skoro wyparowała z niego wszelka kontrowersja?