Nastroje niepewności, strachu przed pogarszającą się sytuacją amerykańskiej gospodarki musiały zaowocować serią krytycznych filmów o przemysłowych aferach w USA. Hollywoodzki thriller „Michael Clayton” demaskuje jedną z nich. Chodzi o produkcję środka chwastobójczego zagrażającego środowisku naturalnemu oraz ludzkiemu zdrowiu. Trujący specyfik sprzedaje od wielu lat koncern chemiczny U/North (oczywiście nieistniejący w rzeczywistości), a pozwy przeciwko niemu są regularnie oddalane.
Nudnawy jak na kino rozrywkowe temat został przez reżysera i scenarzystę Tony’ego Gilroya potraktowany inteligentnie, bo z domieszką psychologii i zgoła kryminalnej akcji. W sprawę zostaje wciągnięty cwany prawnik pełniący od 17 lat w wielkiej kancelarii adwokackiej rolę czyściciela, czyli wrażliwego faceta zajmującego się tuszowaniem i łagodzeniem konfliktów zwaśnionych stron, rzecz jasna, niekoniecznie zgodnie z przepisami prawa. Otrzymuje zadanie wyjaśnienia, dlaczego jego kolega z pracy, prowadzący m.in. sprawę U/North, rozebrał się do naga na jednym ze spotkań i zaczął wykrzykiwać, że ma krew na rękach. Nie brakuje mu też problemów w życiu osobistym. Jest rozwiedziony, ma syna na utrzymaniu i brata alkoholika, a sen z powiek spędza mu ciążący dług w wysokości 75 tys. dol., który nie wie, jak spłacić.
Prawnika gra, i to dobrze, przystojniak George Clooney, wzbudzając sympatię nie mniejszą niż Al Pacino w pamiętnej roli dobrego-złego gliny w „Serpico” albo Paul Newman w „Werdykcie”. W ogóle nawiązań do kina lat 70. jest tu więcej, co sprawia, że „Michaela Claytona” śmiało można nazwać przykładem kina moralnego niepokoju made in Hollywood z epoki Enronu.