Tajne przez poufne
Recenzja filmu: "Tajne przez poufne", reż. Joel i Ethan Coen
Mam słabość do braci Coen. Uwielbiam ich czarny humor, sarkazm, wyczulenie na absurd codziennego życia, surrealistyczne skojarzenia, które stwarzają wrażenie, że tej parze, oprócz nieustannej zgrywy, chodzi również o sprawy większego kalibru. „Tajne przez poufne” pozornie tylko wydać się może błahą komedią szpiegowską, gdzie główną atrakcją są robiący z siebie idiotów hollywoodzcy gwiazdorzy.
George Clooney jako notoryczny erotoman, głowiący się nad wynalezieniem unowocześnionej wersji wibratora. Podstrzyżony na dresa Brad Pitt w roli mięśniaka z siłowni, z trudem potrafiącego wyartykułować dwa logicznie brzmiące zdania. Oraz spuchnięty od alkoholu John Malkovich, grający wyrzucanego z roboty, popadającego w obłęd szeregowego agenta CIA. Tak naprawdę jest to kolejna wersja „Fargo”, filmu opierającego się na tak niewiarygodnie paranoicznym spiętrzeniu nieszczęśliwych przypadków oraz kompleksów i ludzkiej głupoty, że aż budzącego przerażenie i grozę.
W „Tajne przez poufne” chodzi też o wojnę nerwów między mocno stukniętymi indywiduami, która wybucha w momencie, gdy płytka ze wspomnieniami użalającego się nad sobą bezrobotnego agenta dostanie się w ręce pracowników waszyngtońskiego klubu fitness. Ludzie ci podejrzewają, że może ona zawierać supertajne informacje przydatne dla obcego wywiadu i próbują ją sprzedać ambasadzie rosyjskiej. Wynika z tego prawie globalna masakra, bo Coenowie, zdaje się, postanowili obśmiać nie tylko swoich sympatycznych bohaterów, styl życia współczesnych Amerykanów, ale i zimnowojenne prężenie muskułów upadających mocarstw.