Pokój na pierwszym piętrze był całkiem spory, choć mniejszy, niż się wydawało w pierwszej chwili. Raptem cztery-pięć kroków od drzwi do okna, trzy-cztery od szafy do taboretu z miską i przyborami do mycia. Pokój jak pokój, czego się spodziewać w domu wczasowym tej kategorii? Wszystkie pokoje jednakowe, z widokiem na ogród lub na podwórko. Na ogród lepiej. I widok ładniejszy, i przyjemniej, bo nie czuć od kuchni, a w nocy nie słychać, jak pies szczeka na sąsiedniej posesji. Ten jednak miał w sobie coś niepokojącego. Oglądany przez dziurkę od klucza zwężał się, jak kalejdoskop, ku oknu, a właściwie ku drzwiom balkonowym, tak szerokim, że mimo gęstych firanek całe wnętrze wypełniało się mocnym, popołudniowym słońcem. Zwyczajny prostopadłościan, chociaż trochę krzywy, widocznie murarz nie zapanował kiedyś nad pionem i poziomicą. Boczne ściany, pomalowane bladożółtą klejową farbą bezskutecznie starającą się pokryć liszaje narosłe na warstwach poprzednich, nieznacznie pochylały się ku sobie, jakby ich skrywanym pragnieniem było kiedyś, w przyszłości runąć na mieszkającego tu człowieka. Ale bliższe w czasie niebezpieczeństwo groziło chyba ze strony żyrandolika zbitego z drewnianych klocków, w które wkręcono dwie słabe żarówki – umocowany u sufitu nie od wczoraj, chybotał się niepewnie, poruszany powietrzem dostającym się do środka przez uchylony lufcik. Zresztą, niechby spadł, i tak nie ma z niego pożytku, światło takie, że oczy można stracić do reszty. Człowiek ma kłopoty z czytaniem, co otworzy książkę, to spać mu się zachciewa. A znowu jak zaśnie, to się zaraz budzi, bo duszno albo przeciwnie, zimno jak w psiarni. I tak w kółko.
Żelazne łóżko nakryte wełnianym kraciastym kocem, w czerwono-szarą kratę, nieco przetartym od składania w kostkę przez te wszystkie lata, i ozdobionym w rogu fioletowym nadrukiem „Dom wypoczynk.