Siedzieli w tym samym pokoju, lecz nie w tym samym wszechświecie. Philippe, już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta, przebywała w różowym przedsionku fantazji, usytuowanym gdzieś pomiędzy niewinnością a doświadczeniem. Nie w Loudun było jej miejsce, na pewno nie wśród wszystkich tych megier, nudziarzy i gburów, tylko u boku jakiegoś bożka w prywatnym Elizjum; jej, przeobrażonej blaskiem wschodzącej miłości oraz imaginacyjnego seksu. Te jego ciemne oczy, te wąsiki, te białe, wypielęgnowane dłonie – wszystko to prześladowało ją niczym wyrzuty sumienia. A jaki bystry rozum, cóż za głębia wiedzy! Prawdziwy archanioł, równie mądry jak piękny, równie łaskawy jak mądry. I do tego uważał ją za inteligentną dziewczynę, wychwalał jej piękność, i nade wszystko patrzył na nią takim szczególnym wzrokiem. Czyżby...? Lecz nie, nie, już takie myśli zakrawały na świętokradztwo, były grzechem.
Jakże jednak ona, Philippe, mogła się z nich wyspowiadać – jemu? Toteż skupiła całą uwagę na łacinie.
Turpe senex miles, turpe senilis amor
Jednak po chwili owładnęła ją gwałtowna tęsknota. W jej wyobraźni wspomnienia tych nieokreślonych przyjemności skojarzyły się nagle z tym wszystkowidzącym spojrzeniem, z tymi białymi, a jednak porośniętymi włosem rękami. Zadrukowana stronica zafalowała jej przed oczami; Philippe zawahała się i zająknęła. „Plugawy stary weteran” – wykrztusiła wreszcie. Grandier uderzył ją lekko linijką w dłoń i oświadczył, że ma szczęście, iż nie jest chłopcem, bo gdyby chłopcu przytrafił się taki błąd, on, Grandier, musiałby zastosować bez porównania surowsze środki. Machnął w powietrzu liniałem. Tak, bez porównania surowsze. Philippe zerknęła na niego, po czym szybko odwróciła łowę. Jej policzki poczerwieniały.