Wyjeżdżając w 1992 r. do USA na stypendium niemiecka pisarka podaje amerykańskiemu pogranicznikowi enerdowski paszport. Amerykanin upewnia się u przełożonych, ale oddając paszport pyta: „Czy jest pani pewna, że to państwo jeszcze istnieje?”. „Owszem” – pada przekorna odpowiedź.
Gdy 81-letnia dziś Christa Wolf czytała ten fragment w berlińskiej Akademii Sztuk, 700 osób wybuchło śmiechem. „Wy też ze Wschodu?” – zapytała z rozbawieniem. Spotkanie zaczęło się jednak od zgrzytu. Krytyk literacki z niemieckiego Zachodu, który je miał prowadzić, nie przyszedł, bo poprzedniego dnia opublikował miażdżącą recenzję. Moderację przejął więc Ingo Schulze, pisarz ze Wschodu, przyznając, że wychował się na powieściach Christy Wolf, ale nie wie, jak enerdowski paszport wyglądał, bo nie był uprzywilejowany.
„Miasto aniołów” to Los Angeles. Narratorka wchodzi w małą wspólnotę podobnych jak ona stypendystów. Niby dla poprawy swego angielskiego namiętnie ogląda serial „Star Trek”. I wędruje śladami niemieckich emigrantów z III Rzeszy: Tomasza Manna, Bertolta Brechta, Liona Feuchtwangera... Ameryka ją fascynuje, ale zarazem jest obca. Niby zwycięzca historii, ale zarazem nowe cesarstwo rzymskie w fazie schyłkowej. Luksus, dekadencja, wojny na kresach imperium. Drastyczna nierówność socjalna. Ślady niedawnych rozruchów rasowych w L.A. Oraz rany po polowaniu na lewicowe czarownice w latach 50. Nie jest emigrantką, choć ataki na siebie w czasach NRD za „drobnomieszczański indywidualizm”, a w zjednoczonych Niemczech za „wysługiwanie się enerdowskiej dyktaturze” porównuje z amerykańskim maccarthyzmem.
Współpraca z bezpieką, czyli zapomniane dzieje
W trakcie tej podróży do Stanów dogania ją własna przeszłość.