Marcin Król: Leszek był człowiekiem wyjątkowo kruchym, często niezgrabnym i schorowanym - od lat pięćdziesiątych miał nieustające i poważne kłopoty z kolanem tak, że czasami nie mógł w ogóle chodzić po schodach. Jednocześnie, kiedy mówił na poważne tematy, był mocny, bardzo logiczny i czasem nieprzyjemnie dla polemisty twardy lub ironiczny. Kiedy zaś - co ogromnie lubił - prowadził żartobliwą towarzyską rozmowę, był ogromnie przyjazny, bardzo lubił wszelkiego rodzaju zabawy słowne i spekulacje polityczne, chciał wiedzieć możliwie dużo o tym, co się dzieje u wspólnych przyjaciół i był zawsze w doskonałym nastroju. Pamiętam, jak na jakimś przyjęciu zdecydowali się z moją żoną podzielić świat między siebie i kolejno przyznawali sobie nawzajem nowe terytoria, spór zaczął się wtedy, kiedy nikt nie chciał objąć rządów Mołdową i musieli losować, komu ten biedny kraj przypadnie.
Mordęga z kolanem zakończyła się dopiero w ostatnich latach życia. Leszek odprowadzał gości po kolacji w spędzonej w parterowym domu w Oksfordzie, w który mieszkał od lat z żoną. Wyszedł przed dom i próbował złapać dla gości taksówkę a jednocześnie z nimi rozmawiał. Wyszedł dwa kroki na jezdnię i został lekko potrącony przez autobus. W szpitalu podjęto decyzję o operacji uderzonego kolana i od tej pory wreszcie przestało go boleć przy chodzeniu. Wkrótce potem byliśmy razem na jakiejś konferencji, chyba w Rzymie, i ja miałem przejściowe dolegliwości też z kolanem. Leszek zobaczył, że lekko kuleję i zaproponował natychmiast, że mnie wepchnie pod autobus.
Mimo to, że całe życie cierpiał i miał ogromnie ograniczoną swobodę ruchu, mimo że w ostatnich latach tracił wzrok i coraz trudniej było mu czytać, aż musiał to robić ktoś, najczęściej żona, nigdy ani słowem nie narzekał i bardzo nie lubił, jak ktoś opowiadał o swoich chorobach i nieszczęściach.