Eustachy Rylski, Na Grobli, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 192
Już wcześniej iwaszkiewiczowskie wątki pojawiały się w prozie i w esejach Eustachego Rylskiego. Teraz bohater jego powieści „Na Grobli” Aleksander Sewrymowicz nosi cechy przypisywane pisarzowi: jest królem peerelowskiej literatury, hołubionym (ale i osaczonym) przez władze, bon vivantem i pyszałkiem. Lubi zmrożoną wódkę i składane sobie hołdy. Trochę z niego potwór (wtedy choćby, gdy mówi przyjacielowi Żydowi w 1968 r., by uwierzył w mądrość partii), ale bardziej lubieżny tchórz. Pisał dobrze, dopóki czerpał ze swoich ukraińskich wspomnień, a potem się skończył, bo „zaprzedał się złemu”. Tak jak wielu bohaterów Iwaszkiewicza. W powieści Rylskiego znajdziemy dużo takich zbanalizowanych iwszkiewiczowskich śladów. Osią wydarzeń jest Nobel, którego Sewrymowicz nie dostał, i radziecka nagroda literacka, której nie przyjął. Na starość przypomina postać ze swojego własnego opowiadania, zamkniętą w zatęchłym buduarze, pogrążoną w twórczej niemocy.
Problem w tym, że Sewrymowicz nie jest ciekawym bohaterem, jakim mógłby się stać ktoś w typie Iwaszkiewicza. Cały dramat tej historii uwikłanego, starzejącego się pisarza zabija styl powieści, a właściwie maniera literacka. Rzecz składa się z monologów pisarza, żony, kierowcy, sekretarza, działacza partyjnego i innych. Ten zabieg literacki jest wymagający i mógłby się sprawdzić, gdyby nie to, że w poszczególnych zdaniach się grzęźnie. Patos miesza się w nich z kolokwializmami, a sentymentalizm ze wschodnim zaśpiewem. „Spełnienia czekasz, gdy zauważysz, a może tylko przeczuwasz stygmat nagłej śmierci nad jego wypłowiałą od słońca czupryną, kiedy w dwa lata później padnie nawleczony na białogwardyjskie sztyki”. Brzmi to jak parodia iwaszkiewiczowskiego stylu. A przecież chyba nie o to pisarzowi chodziło?
Justyna Sobolewska