Zaczyna się od wielkiej miłości – Lou i Toby’ego Maytree. Oboje młodzi i wykształceni. Wśród surowej przyrody Cape Cod – modnego celu letnich wypadów nowojorskiej bohemy – układają swe małżeństwo, przechodząc przez wszystkie jego fazy. Od ognistej fascynacji erotycznej, przez rodzicielstwo, wygasanie namiętności, pogodną przyjaźń i oddalenie. Po kilku latach małżeństwo się rozpadnie, lecz miłość – co brzmi paradoksalnie – trwać będzie nadal. Choć już w innych formach i układach. Annie Dillard śledzi dalsze losy swych bohaterów – właściwie do grobowej deski, zmuszając ich do refleksji nad uczuciami, które rozkwitają, trwają lub właśnie się kończą.
Bo „Państwo Maytree” to przede wszystkim opowieść o miłości w jej najróżniejszych formach i wcieleniach. To proza boleśnie trafna w diagnozach, zabarwiona nutą nostalgii i subtelnym poczuciem humoru.
Jeśli można o coś mieć pretensje do Dillard, to jedynie o to, że nie podjęła próby zrobienia z „Państwa Maytree” powieści pokoleniowej. Trafnie opisuje środowisko artystowskiej bohemy przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku, ale konsekwentnie omija tematy wojny w Wietnamie czy buntu dzieci kwiatów. Wystarczyć nam muszą sugestywne opisy nadmorskiej przyrody. Do czego Dillard, autorka „Pielgrzyma nad Tinker Creek” – nagrodzonych Pulitzerem esejów o poszukiwaniu absolutu w kontakcie z naturą – zdążyła nas już akurat przyzwyczaić.
Annie Dillard, Państwo Maytree, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 269