Zdanie: „Ezra Pound to jeden z największych dwudziestowiecznych poetów języka angielskiego” pojawia się na tyle często, że w czytelnikach mogłaby zbudzić się obawa, czy aby nie mamy do czynienia z pustym sloganem. Nie, nie mamy. Nie da się przecenić wpływu, jaki autor „Pieśni” wywarł na poezję europejską. A działał na wielu polach. Był poetą, ale też błyskotliwym komentatorem literatury i sztuki. Próbował rzeźbić. Skomponował operę. Interesował się polityką i ekonomią. Błądził: analiza stosunków społecznych, a przede wszystkim systemu bankowego w okresie międzywojnia przywiodła go do fascynacji faszyzmem i Mussolinim, za co przyszło mu słono zapłacić (13 lat spędzonych w zakładzie dla psychicznie chorych przestępców w Waszyngtonie). Przez jednych uważany za geniusza, przez innych za szaleńca lub dyletanta, Pound był bez reszty oddany pracy. Zgłębiał tradycje poetyckie Europy i Azji szukając w historii ludzkości „świetlistych momentów” harmonii wartych ocalenia.
Dość pokaźny zbiór przekładów Engelkinga obejmuje wszystkie okresy twórczości Pounda, od wczesnych liryków imitujących wiersze prowansalskie i eksperymentujące z rozmaitymi „maskami” (w duchu Roberta Browninga), poprzez okres inspiracji poezją chińską, aż po utwory dłuższe, jak „Hugh Selwyn Mauberley” i fragmenty „Pieśni”. Warsztatowo świetne spolszczenia Engelkinga nie zawsze oddają wielowarstwowy charakter utworów Pounda; dałoby się też zapewne poddać krytyce regularną, nieco zbyt mechaniczną prozodię tych przekładów. Byłaby to jednak małostkowość w obliczu pracy tak świetnej i tak potrzebnej, zwłaszcza w czasie, do którego z powodzeniem pasują słowa Pounda z 1920 r.: „Wszystko płynie wciąż – wedle/Greckiego mędrca przesłania,/Lecz przetrwa naszą epokę/Tandeta krzykliwa i tania”.