– Nie przejmuj się nim – rzucił McSorley. Campbell znów skierował uwagę na wijącą się przed nimi wiejską drogę. Odruchowo wcisnął stopę w wytarty dywanik, starając się zahamować za McSorleya. Przez cały dzień czekał, aż zadzwoni jego komórka. Z trudem powstrzymywał się od sprawdzania połączeń co dziesięć minut. Męczyło go oczekiwanie.
– No i jak? – dopytywał McSorley. – Co myślisz?
– Ktokolwiek to zrobił, musiał być jebanym szaleńcem – odparł Campbell. – Albo idiotą. Sprawcom nie ujdzie to na sucho, chłopaki nie pozwolą. Jeśli będzie trzeba, zerwą zawieszenie broni.
Wjechali w dziurę i Campbell musiał się chwycić deski rozdzielczej. Mężczyzna krzyknął z bólu, odbijając się od ścian i podłogi furgonetki. Comiskey i Hughes zostali w należącym do niego maleńkim domku. Mieli przypilnować żony ajenta, aż Campbell i McSorley wrócą z zawartością pocztowego sejfu. Droga do centrum wsi nie była daleka.
– Sam byś się chętnie tym zajął, co nie?
Campbell usiłował coś odczytać z wyrazu twarzy McSorleya, ale w ciemności dostrzegał tylko wodnisty blask jego oczu.
– Możliwe.
– Nie musisz się wstydzić, Davy. Jesteśmy kumplami, prawda? Nie mówisz zbyt wiele o tym, co robiłeś w Belfaście.
– Bo nie bardzo jest o czym.
McSorley roześmiał się głośno.
– Tak, jasne! Oczywiście, nie ma o czym gadać. – Jego twarz rozjaśnił niezdrowy blask, gdy wjechali do wsi i wnętrze auta zalało pomarańczowe światło latarń. – Słyszałem o tobie i jakimś chłopaku, który chciał załatwić Paula McGinty’ego. Podobno zatłukłeś go na śmierć.
– Naprawdę?
– Tak mówią.
– Ludzie mówią różne rzeczy. Możesz wierzyć, w co tylko chcesz.
Reflektory furgonetki oświetliły zielony szyld „An Post”.