Jeszcze na tydzień przed wyborami Ventersdorp pozostawał we władaniu brodaczy z białego bractwa, którzy z bronią w ręku patrolowali miasteczko, trzymali straż przed domem Terre’Blanche’a. Posterunki wzmacniali workami z piaskiem i otaczali zasiekami z drutu kolczastego. Miasteczko szykowało się na wojnę, a jego mieszkańcy wykupywali w sklepach świece i konserwy.
Ale kiedy przyszedł w końcu dzień wyborów, Terre’Blanche i jego żołnierze znikli, a wraz z nimi ich warowne posterunki. W gazetach pisali, że przegrał, że o jego klęsce zdecydowała porażka w Bophuthatswanie. Tam po raz pierwszy okazało się, że biali żołnierze i policjanci stawiają rozkazy przełożonych nad więzy krwi i kolor skóry.
Tuż przed wyborami, a także w samym ich dniu, w ostatnim akcie desperacji członkowie białego bractwa podłożyli kilkanaście bomb w Johannesburgu i Pretorii, a także ostrzelali z pędzących samochodów przystanki, na których czarni czekali na swoje mikrobusy-taksówki. Zabili ponad dwadzieścia osób, a prawie sto ranili, ale nie udało im się zerwać wyborów. Kiedy po latach wszyscy zamachowcy zo stali ujęci i postawieni przed trybunałem, sędzia skazał ich przywódców na tyle lat więzienia, ile za walkę z apartheidem przesiedział Mandela.
Choć dzień wyborów przypadł w dzień powszedni, miasteczko wyglądało jak w świąteczną niedzielę. Ulice były wyludnione, połowa sklepów zamknięta. Tyle że w kościołach nie odprawiano nabożeństw. W wyborczą, wolną od pracy środę Tommy Lerefolo wszystko robił bez pośpiechu, ociągając się, z nieskrywaną niechęcią. Późno wstał z łóżka, powoli zjadł owsiankę przygotowaną mu na śniadanie przez matkę.
– Nie idziesz głosować?
Dzień wyborów był pogodny i ciepły. Zupełnie nie przypominał końca świata, jaki przepowiadał Eugène Terre’Blanche. Na rogatkach Ventersdorpu, naprzeciwko stacji benzynowej, wbita w czerwoną ziemię tablica informowała przyjezdnych, że wkraczają na terytorium burskiej republiki. „Tu się zaczyna Volkstaat”, obwieszczał napis. Volkstaatem nazywali Burowie swoje państwo, ojczyznę.
Reklama