Jest rok 1949. Tomek, syn Joanny, przyjeżdża na Mazury do dziadka, Józefa Bronowicza, byłego kawalerzysty, który całą wojnę spędził w oflagu. Matka wysłała go tu, gdyż boi się, że spotka ją taki sam los jak jej męża, byłego akowca, skazanego na osiem lat pod zarzutem konspiracji. Nie chce, aby chłopiec trafił do domu dziecka.
Powieść Kazimierza Orłosia, autora „Cudownej meliny”, jest w pewnym sensie dopełnieniem wizji Smarzowskiego z „Róży” – tyle że zamiast tużpowojennej grozy mamy sielankę. Arkadia w czasie mordów na akowcach? Wydawałoby się to niemożliwe, ale tak chłopiec, jak i dziadek znajdują w Lipowie swój azyl. Bronowicz próbuje stworzyć tutaj namiastkę przedwojennego ziemiańskiego dworku i zaznaje prawdziwej miłości, a wnuk stawia pierwsze kroki w szkole i zdobywa przyjaciół. Orłoś świetnie operuje zmysłami, z wyczuciem opisuje przyrodę, odtwarza świat miniony. Zderza starość z młodością, niespokojną Warszawę z przytulnym Lipowem. W tej Arkadii – zgodnie z barokowym toposem – czai się jednak groza. Pozornej sielance towarzyszy atmosfera osaczenia. Spokój Bronowicza co rusz zakłóca tutejsza milicja. W pobliskich lasach walczą jeszcze partyzanci, wśród mieszkańców wyraźne są etniczne podziały (Mazurzy mówią głównie po niemiecku, trafia tu również wielu przesiedleńców z Wileńszczyzny i Ukraińców). Niektórzy pragną trzeciej wojny światowej, inni chcą już tylko zwyczajnie żyć.
Orłoś w „Domu pod Lutnią” dopełnia narracje Andrzeja Barta („Rewers”), Janusza Majewskiego („Mała matura 1947”) i Wojciecha Smarzowskiego. Cieszyć powinno szczególnie to, że stalinizm pokazany został w tych dziełach z odmiennych perspektyw i w żadnym z nich nie można mówić o jednowymiarowości. Zaangażowanie nie zabiło sztuki i w wypadku powieści Orłosia – pozbawionej stereotypów, świetnej realistycznej literatury.
Kazimierz Orłoś, Dom pod Lutnią, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s. 330