Długi czarny samochód wtoczył się powoli przed dom starców i zaparkował przy wejściu. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w średnim wieku, ubranych w grube zimowe płaszcze. Podeszli do tylnych drzwi samochodu, przez które wyciągnęli metalowe nosze. Rozłożyli ich kółka i ruszyli, pchając wózek po rampie dla inwalidów i dalej przez szklane drzwi do środka. Mężczyźni byli pracownikami zakładu pogrzebowego. Emerytowany kapitan statku Gerlof Davidsson siedział w jadalni, pijąc kawę ze swoimi sąsiadami, kiedy mężczyźni wysiedli z windy. Widział, jak przechodzą korytarzem, pchając przed sobą nosze. Leżały na nich żółte koce i szerokie rzemienie, które miały przytrzymywać ciało. Mężczyźni przemknęli cicho obok stołówki, kierując się ku windzie towarowej, która zjeżdżała do chłodni.
Kiedy nosze przejechały obok, szmer wśród starszych ludzi zgromadzonych w sali na moment ucichł. Po chwili jednak powrócono do rozmów.
Gerlof pamiętał, jak kilka lat wcześniej wszyscy mieszkańcy domu mogli zagłosować, czy chcą, aby kierowcy z zakładu pogrzebowego parkowali na tyłach budynku i dyskretnie wchodzili bocznymi drzwiami, gdy mieli zabierać zmarłego. Większość zagłosowała przeciwko tej propozycji, Gerlof także. Pensjonariusze domu opieki chcieli widzieć ostatnią drogę zmarłego sąsiada. Chcieli się pożegnać.
Mężczyzna, który miał zostać zabrany tego zimnego dnia, nazywał się Torsten Axelsson i zmarł w swoim łóżku – w samotności, późno w nocy, tak jak wielu innych ludzi. Znaleźli go pracownicy porannej zmiany, wezwali lekarza, aby ten potwierdził zgon, po czym ubrali go w ciemny odświętny garnitur. Na nadgarstku zapięli mu plastikową tasiemkę z nazwiskiem i numerem identyfikacyjnym.
Był marzec. Na północnej Olandii słońce oświetlało małe szarobiałe płatki śniegu, topniejące na trawniku przy domu opieki w Marnäs. Lodowaty wiatr poruszał dwiema niebieskimi flagami – szwedzką z żółtym krzyżem i olandzką ze złotym jeleniem. Obie były opuszczone do połowy masztów.
Reklama