Po pierwsze, to nie jest żaden dziennik (choć Pilch się upiera) tylko felietony trochę inaczej zorganizowane, z datami powstania. Ale natychmiast rozpoznajemy w nich ton autora „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” i jego świetne frazy. Już na samym początku: „Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo. Stary refren: każdemu to, na czym mu najmniej zależy”. Mało kogo dzisiaj chcemy słuchać, ale Pilcha chce się czytać. Jak to u Pilcha: historie rodzinne, Wisła, mama, przeplatają się z lekturami, meczami oraz wspomnieniami o zmarłych. Pilch pisze – wiadomo nie od dziś – świetne nekrologi, a zgodnie z zasadą Mieczysława Pszona: „nic tak nie ożywia numeru, jak dobry nekrolog”. Pamiętamy, jak Pilch wspominał Błońskiego, tutaj żegna m.in. Jacka Królaka, legendarnego grafika POLITYKI.
W wydaniu dziennikowym Pilch jest łagodniejszy. Tym razem raczej nikt się nie poczuje zmiażdżony. Pilch owszem śledzi wydarzenia, ale osią tego dziennika nie jest ani kwestia smoleńska, ani inna medialna burza – ale sprawy egzystencjalne. Pilch pisze o rzeczach najważniejszych: o bólu i przede wszystkim o śmierci. Przywołuje Ciorana: „w myśleniu o śmierci nie ma nic nienormalnego; owszem: inne problemy nie istnieją”. I bywają zapiski Pilcha przejmujące, wtedy chociażby, gdy pisze o czarnych dziurach, w które się wpada w życiu, czy klawiaturze, która staje się barierą nie do pokonania. „Moje poranki są przeraźliwsze niż wasze noce, a miało być inaczej”. Ale jest też niezawodny humor i ironia. Dziennik rozpoczyna się od dwu deklaracji: koniec z kibicowaniem Cracovii i koniec z wiarą w Pana Boga. Oba te szumne wyrzeczenia na koniec Pilch odwołuje. Proszę sprawdzić dlaczego.
Jerzy Pilch, Dziennik, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2012, s. 464