Jak byśmy czytali tę powieść, gdyby na okładce nie widniało nazwisko autora? Najprawdopodobniej jako jedną z wielu książek o pierwszej młodzieńczej miłości, niewinnej i naiwnej, na dodatek z akcją rozgrywającą się w obezwładniająco nudnej scenerii prowincjonalnego miasteczka. A teraz zerknijmy na nazwisko autora. Jack Kerouac. Zaraz, zaraz, Kerouac? Ten od bitników, „W drodze”, jazzu, podróży i buddyzmu? Ten sam. I nagle wszystko zaczyna się układać w wyrazistą całość – dostrzegamy językowe eksperymenty, nieoczywistą narrację i fakt, że w całej tej historii chodzi o coś więcej niż o obezwładniającą woń dziewczęcego ciała. A mianowicie – o narastający bunt i o zerwanie z młodzieńczymi ideałami, o czym Kerouac opowiada w niezwykle bezpośredni sposób. W „Maggie Cassidy” możemy zatem obserwować, jak rodziła się przyszła legenda amerykańskiej literatury.
„Maggie Cassidy” zajmuje w twórczości pisarza miejsce szczególne, bo Kerouac, jako powieściowy Jack Duluoz, zdaje w niej relację ze swoich lat młodzieńczych spędzonych w Lowell, gdzie prowadził typowy żywot małomiasteczkowego amerykańskiego licealisty – wygłupy z frankokanadyjskimi kumplami (Kerouac, potomek kanadyjskich imigrantów, do szóstego roku życia nie mówił po angielsku), bejsbol, wagary, potańcówki w sali gimnastycznej. I pierwsze miłości, niewinne – jak przystało na nastolatków. Zresztą w tamtych czasach – zdaje się mówić Kerouac o latach 1939–40 – cała Ameryka, która uporała się już z Wielkim Kryzysem, a jeszcze nie wplątała w wojnę, była niewinna i szczęśliwa. Książka zaświadcza o tej szczęśliwości, a jednocześnie jest opowieścią o traceniu złudzeń i przyspieszonym kursie dojrzewania. Powieść może nie wybitna, ale szczera i na swój sposób poruszająca, mówi o czasach wcześniejszych, opowiadając o tym, od czego Kerouac uciekał, zanim znalazł się „w drodze”.
Jack Kerouac, Maggie Cassidy, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012, s. 256