Czarny opel kadet, cóż za elegancki samochód; czarne mundury, błyszczące daszki kaszkietów, dokąd oni mnie wiozą?...
Obudź się, Adrianie.
(Kadr gwałtownie oddala się, jak w ciemny tunel – maleje aż do maleńkiej plamki; gaśnie.)
Jeszcze chwilę poleżeć z zamkniętymi oczami, wsłuchując się, po omacku badając pokój, wwąchując się w znajome zapachy: to mój pokój. W łóżku obok mnie pusto – wyciągnięta ręka niczym odrąbana upada na zmiętą poduszkę, z piersi wydostaje się głuchy pomruk protestu, który ostatecznie rozbudza: głos też jest mój. Wciąż jeszcze nie otwierając oczu, wysyłam swoje zmysły za drzwi, w myślach przesłuchuję-przepatruję przedpokój, łazienkę, kuchnię – wszędzie cisza. Jestem sam. Na szafce nocnej po drugiej stronie powinien być zegarek – wyciągnąć drugą rękę. Oho. Laluśka musiała zniknąć bladym świtem – no tak, ma dziś pasmo poranne. Które już zresztą przespałem, jak ostatnia świnia. A niech to, ale głupio... I co to mnie naszło?
W głowie, jak ślad po zastrzyku: czarny opel kadet, pełen obcych oficerów (co to za mundury?); kobieta w białym fartuchu czy tam prześcieradle, obwiązanym wokół ciała; w niskim metalowym naczyniu wygotowuje się szpatułka czy jak to się nazywa... A bierz to diabli, pora dojść do siebie.
Na dworze cicho szeleści deszcz – taki miły, wiosenny deszczyk, po którym w jedną noc budzą się drzewa i trawa. Otworzyć drzwi na balkon i głęboko wciągnąć powietrze: wilgoć, ciepło. Super. Na dole, na podwórzu, pokrywa się miriadami kropli – jak potem – srebrzysty mercedes z zygzakowatą flagą na parlamentarnej tablicy rejestracyjnej z literami WR, ludzie czytają to „Wyrwani Roky”, wyrwane lata – mój staruszek volkswagen tuż za nim wygląda jak wiejski stróż przy Terminatorze.
...Szpital czy co?... Białe fartuchy, nie, nie fartuchy, prześcieradła jakieś owinięte wokół ciał, dziwne... Chyba jednak szpital...
Reklama