Moja matka nie przestawała perswadować mi, że ten związek nie ma przyszłości. Odradzała, przeszkadzała, narzekała. Zniszczyła kilka moich poprzednich miłości, postanowiłam, że teraz jej się nie uda. Potem zaczęła grozić: "Albo wyjdziesz za mąż, albo wynoś się z domu!". Wynieść się - proszę bardzo, byłam zdeterminowana.
Ślub? Jaki ślub? (Oburza mnie i śmieszy twoja sugestia, nie z NIM!) Pamiętałam, że on nie chciał się żenić! Uprzedzał mnie od początku!
Okazało się, że żadne z nich nie żartowało. Matka wygnała mnie z domu. Wyklęła. Powiedziałam mu o tym (Powiedziałaś? I co?), ale nie zgodził się, żebym wprowadziła się do niego. Musiałam rzucić dalsze studia i znaleźć jakieś zajęcie, żeby zarobić. Pamiętam, że w którymś z wydawnictw powoływałam się na rekomendację wybitnego pisarza, Tyrmanda…
Kilka miesięcy wcześniej ukazał się zbiór jego artykułów z "New Yorkera". Nazwał go "Zapiskami dyletanta". Miał dobre recenzje w prasie opiniotwórczej z prawej i środkowej półki, w superlatywach pisano o nim w "Harper's Magazine" i "Commentary". Lewicująca prasa nie mogła go zaakceptować. Ale "New York Times" zwrócił uwagę na polskiego autora piszącego z sukcesem w drugim języku. (Pamiętam, że Lolek porównywał pisanie po angielsku do gry w piłkę wodną. Jak tam walczył jednocześnie z przeciwnikami i z samą wodą). Cieszyłam się razem z nim. I uczyłam się go. To zajęcie wypełniało mi wiele czasu.
Z czasem ton jego artykułów zmieniał się. Widać to, kiedy się przegląda "Zapiski". Już nie tłumaczył Ameryce kanonu wschodniej historii i komunistycznych imponderabiliów; ile razy można rozsnuwać przerażającą wizję czerwonej planety. Zaczynał przybierać moralizatorski ton wobec tutejszego establishmentu. Jak napisał, "starał się bronić Amerykę przed nią samą". To nie zjednywało mu popularności w opiniotwórczych kręgach. Zaczyna się pewien rozdźwięk z popierającym go dotychczas środowiskiem.
Napisane w MacDowell, zamówione przez "New Yorkera" "Zapiski o życiu w komunizmie" czekały na publikację. W ostatniej chwili Shawn zmienił zdanie. Była to ewidentnie decyzja ideologiczna. Lolek nie umiał się z nią pogodzić. Nie rozumiał zmiany. Dlaczego był dobry przedtem, a teraz nie? Skąd uległość "terrorowi lewicy"?
Tamta jesień i zima zlewają mi się w pasmo spotkań, spacerów, rozmów i randek. Krążyliśmy dużo po Yorkville, po północno-wschodniej stronie Manhattanu, wśród charakterystycznych budynków z brunatnego piaskowca z drabinkami przeciwpożarowymi na zewnątrz. Wstępowaliśmy do niemieckich barów i lokalnych knajp, czeskich albo węgierskich. Lolek lubił proste jedzenie w miejscach dla tak zwanych zwykłych ludzi. Miał żelazny żołądek, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek chorował po tych eksperymentach. Było tam swojsko, rzeczywiście, a po kilku godzinach nasze ubrania przeniknięte były zapachem oleju i papierosów.
Jego ulubionym wówczas miejscem było zatłoczone, obskurne bistro dla robotników (nomen omen: Ideal Bar). Kotlety smażono na oczach gości. Dominowało piwo i cebula. Tam właśnie kelner zapytał mnie kiedyś zdziwiony: "A co ty właściwie robisz z tym staruszkiem?". (Nie, nigdy tak o nim nie pomyślałam, choć dzieliło nas dwadzieścia siedem lat, całe pokolenie!).
Lolek oczywiście wydawał mi się wyrafinowany, był Europejczykiem, był starszy, był intelektualistą. Mimo że miałam kontakt z interesującymi ludźmi ze świata sztuki, których znali moi rodzice, gdzieś tam głęboko wciąż byłam dziewczyną z Brooklynu, który w porównaniu z Manhattanem był wtedy prowincją. Chodziłam do szkół państwowych, potem do Brooklyn College. Nigdy nie poznałam nikogo takiego jak on, kto traktowałby mnie jak równą sobie, a nie jak córkę moich rodziców. To mnie pociągało i imponowało mi równocześnie.
Tyle mówił o kulturze w jej najszerszym wymiarze, o polityce, książkach, filmach. Znał Europę, BYŁ Europą. Ten rys miał wielkie znaczenie.
Mówił o tych, których uważał za wybitnych pisarzy. Z Amerykanów najbardziej cenił Hemingwaya (wspaniały stylista!), Faulknera i Raymonda Chandlera. Podziwiał ich lapidarną esencjonalność, jakby rzeźbili w kamieniu. Lubił Philipa Rotha i Saula Bellowa, podziwiał Kafkę i Conrada. Otworzył mi oczy na nieznane mi filmy amerykańskie, na przykład z Fredem Astairem; ja byłam snobką, która dojrzewała na Fellinim i Bergmanie. Pamiętam, jak zaśmiewaliśmy się na pokazie brytyjskiej surrealistycznej komedii (serialu telewizyjnego!) Monty Pythona, w jakimś kinie na Upper East Side. Było tam oprócz nas kilka par, ale nikt nie reagował, a my niemal siusialiśmy w majtki z nieokiełznanej radości. Skecz o martwej papudze do dziś mnie zachwyca. Podobne wrażenie robił na nas wczesny Woody Allen, szczególnie ulubiony film Lolka "Miłość i śmierć".
Lolek lubił też westerny. Poznałam dzięki niemu wartość kultury popularnej i jazzu, które wcześniej nie wydawały mi się godne zainteresowania. Najmniej interesowały go sztuki plastyczne, ale miał bardzo wyraźne wyczucie stylu. Od czasu do czasu sprawiała mu przyjemność włoska opera.
Poznawałam go i on mnie poznawał. Mówiłam mu o moich kotach (niezwykły syjam Nikodem), marzeniach (poznać świat), o słabości do antyków i perfum. On od początku był moim przewodnikiem. Opowiedziałam mu też dość szczególną i pogmatwaną historię mojej rodziny…
Moja matka, Rose Goldman, urodziła się w 1915 roku w Nowym Jorku. Była drugą córką Jenny (Jenty) Lieberbaum i Samuela Goldmana, Żydów ze sztetl z terenów porozbiorowej Polski. Osiedlili się w czynszowej kamienicy na Lower East Side, obok innych żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej. Dzielili wspólną przeszłość, język jidysz i ubikację na korytarzu.
Jenta przyjechała do Ameryki na zaproszenie starszego brata, piekarza. Nie umiała pisać ani czytać. Zatrudniła się jako służąca. Miała ogniście rude włosy, okrągłe kształty i uchodziła za piękność. Szybko wpadła w oko Goldmanowi, też piekarzowi i, mimo że był od niej dwukrotnie starszy, natychmiast się pobrali. Może było już w drodze dziecko?
Samuel znęcał się nad Jentą, bił ją, oskarżał o szereg wyimaginowanych niewierności. W końcu opuściła go, zabierając obie córki. Mówiono o tym w rodzinie jako o czymś nagannym i wstydliwym (shanda). Kiedy jej własna matka spotykała ją na ulicy, spluwała na jej widok i wołała za nią "kurwa".
Po wielu przygodach Samuel wykradł dziewczynki i umieścił w żydowskim sierocińcu; przez kilkanaście lat mieszkały na wsi, aż wreszcie Jenny odzyskała je i oficjalnie rozwiodła się z mężem. Niedługo później poślubiła innego piekarza Israela Hershmana, rozwodnika, którego rodzina uciekła do Argentyny. Miał już dwóch synów, Ahviego i Harolda, z czasem urodził się Leo, wspólne i najbardziej kochane z dzieci, późniejszy dziedzic nieźle prosperującego majątku.
Moja babka ceniła sobie swoją pozycję pani Hershman. Nauczyła się czytać i pisać, tak po żydowsku, jak i po angielsku. W pięćdziesiątą rocznicę ślubu Hershmanowie ufundowali okazały ambulans dla państwa Izrael.
*
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa MG.