I
Umarł mi ojciec.
W czwartek zadzwonił telefon, odezwała się kobieta, którą poznałem dawno temu na wieczorze literackim w Dubrowniku; powiedziała, że rano zabrali go do szpitala. To siostra żony ojca, której nigdy nie spotkałem. Pytam, co mu jest. Mówi: cukrzyca, i dodaje, że skórę ma pokrytą brązowymi plamami, ale tego nie zdiagnozowano. Poza tym ma odleżyny.
Mówi: po południu idę go odwiedzić, mniej więcej o drugiej, zadzwonię do pana, żeby pan z nim porozmawiał. Bardzo jest ostatnio niespokojny.
Telefon odzywa się trochę po drugiej, jestem w samochodzie, na szosie do Velikiej Goricy. Skręcam na stację benzynową Tifona, staję przy stanowisku do sprawdzania poziomu oleju i pompowania kół i odbieram.
Mówi: daję ci tatę. Dziwnie się czuję, słysząc to słowo, nie kojarzę go z sobą, nie wypowiedziałem go przynajmniej od trzydziestu lat, odkąd wkroczyłem w wiek dojrzewania.
Ledwie poznaję jego głos. Jakby ojciec zamienił się w balon i jakby ktoś mocno nadepnął na ten balon, ugniatał go i usiłował przebić. Wydało mi się, że mówi od rzeczy: Teraz zrozumiałem, co znaczą hitlerowskie obozy koncentracyjne, powiada, to jest jeden z nich.
Jak się miewasz? pytam, jakby wszystko było normalnie.
Jestem winien, mówi, bo nigdy nie mogłem ci okazać całej wdzięczności.
Za co?
Za to, co piszesz. Za etykę.
A ty się trzymaj, musisz wyzdrowieć, mówię i czuję się nieswojo.
Potem milczymy, między nami bzyczy telekomunikacyjny wszechświat, drut telegraficzny dzwoni, król Petar przemawia po nim, myślę, i mówię: dobrze, no to cześć, trzymaj się, musisz wyzdrowieć.
Potem słuchawkę przejmuje ona, mówi: o, słyszał pan, z panem był spokojniejszy – jakby nie było go w tamtym pokoju albo jakby już odszedł tam, dokąd odchodzą, kiedy się solidnie wymęczą, starzy ludzie, o których się mówi, że zamiast ziemskich wyroków mają odleżyny.