I innych zespołów, nie mniej ważnych, bez których KINA by nie było. Zespołów z miasta Leningrad, z zapuszczonej północnej metropolii. Z miasta białych nocy w lecie i czarnych dni w zimie, podnoszonych mostów i secesyjnych kamienic, miasta mrocznych podwórek i mieszkań komunałek. A trochę dalej od centrum – niedokończonych blokowisk i wertepów porośniętych ostem i wysoką trzciną, industrialnych pustkowi i wysypisk nad Zatoką Fińską. Właśnie w takiej scenerii spontanicznie powstawały kultowe piosenki, przegrywane z kasety na kasetę w całym ZSRR.
Leningrad, czyli potocznie Piter, zawsze był miastem melomanów, od dawna trafiały tu przemycane drogą morską z Europy Zachodniej rock’n’rollowe płyty, które inspirowały do wymyślania własnych piosenek i do zakładania własnych kapel. Nastolatki „wkręcone w temat” już od lat siedemdziesiątych uczyły się angielskiego na tekstach ulubionych zespołów i znały na pamięć dyskografie, robiły sobie znaczki i rysowały plakaty, czasami występowały na szkolnych zabawach. Z czasem podziemne życie muzyczne Leningradu stało się miniaturą życia muzycznego w Zjednoczonym Królestwie – klimat angielskiego rock’n’rolla idealnie przeszczepiał się na grunt rosyjskiej północnej stolicy. Z mollowych akordów granych na gitarach akustycznych w bramach, kuchniach i pociągach, z eksperymentów na magnetofonach szpulowcach, z całonocnych zakrapianych sesji w mieszkaniach znajomych znajomych wyłaniała się jedyna w swoim rodzaju undergroundowa nuta.
Hej, gdzie twoje buty na słoninie i gdzie podziałeś marynarę dwurzędówkę. / Schowaj te domowe kapciuszki, tatusiu. / Kiedyś nie dałbyś za nie nawet piątaka, / Kiedyś byłeś beatnikiem, / Mogłeś oddać duszę za rock’n’rolla / Wyrzeźbionego rylcem w zdjęciu rentgenowskim, / A teraz telewizor, gazeta i futbol.
No to zaczynamy. Na pierwszy ogień historia bezspornie najważniejszej rosyjskiej grupy KINO i jej charyzmatycznego lidera Wiktora Coja.
Reklama