Chodzi mi o Polskę od kwietnia do września i od października do marca. Takie meteorologiczne kryterium sobie obrałem. Równie dobrze mógłbym podzielić nas na Polskę poniedziałkową i weekendową, na ranną i nocną. Mógłbym, ale słońce i jego brak dzieli Polaków bardziej niż katastrofa smoleńska.
Właściwie miłość do słońca, grillowania, weekendowania, opalania się i zalewania piwem Polaków łączy. Mało kto, jak ja, woli tę zimną i pozbawioną światła część roku. Co roku przychodzi połowa października. Przebrzmiały już ostatnie race ostatnich słonecznych weekendów. Już nie da się ani razu więcej polecieć do Egiptu. Już na pewno nie ma ani dnia wolnego. Obijaliśmy się od 1 maja. Mokną w ogrodzie specjalne drwa do grilla. Nagle trzeba siedzieć od rana do wieczoru w pracy. Zaczyna się Wielka Depresja. Najbliższy długi weekend to dopiero od Wigilii do skacowanego 1 stycznia. A potem znowu trzy długie miesiące zacinającego śniegu z deszczem bez szans na musztardę. Nie wiem, czy powstało już kompendium pt. „Wykorzystanie musztardy w leczeniu depresji” czy „Antydepresyjny wpływ grilla na Polaków”. Bez wątpienia praca taka pojawi się niebawem.
Czasami wydaje mi się, że Polacy pracują głównie od listopada do 24 grudnia. Wtedy nagle w autobusach i metrze pojawiają się wieczorem niesamowite ilości wykończonych osób, znajdujących się o lata świetlne od słońca i jakichkolwiek weekendów. Tylko w tym krótkim okresie studenci naprawdę kują i w akademikach pali się światło w każdym oknie. Tylko wtedy miasta wydają się przepełnione po brzegi ludźmi i samochodami, a koło 18.00 stają w gigantycznym korku. Sklepowe w Tesco mają w twarzach szaleństwo, panie przy kasie w delikatesach (Złote Tarasy, poziom minus jeden) ledwie żyją, a napiera na nie ściana ludności, która od rana nie miała czasu kupić nic do żarcia.