Zostały mi tylko trzy wkręty: dwa w dolnym uchu prawym i jeden w dolnym uchu lewym, i nie wyglądam już jak gwiazda muzyki rockowej z programu MTV albo VIVA.
– Co tak ostatnio zmarniałaś? – pyta pani Natalia z przeciwka, jak mnie akurat na ulicy spotyka, więc jej tłumaczę uprzejmie, że to przez ten kolczyk właśnie.
– I teraz nie mogę już śpiewać ani Joy Division, ani Stonesów po południu, przed lustrem, kiedy mam ochotę się trochę pozalecać i powyginać, albo pogrozić Tamtej Kobiecie z daleka: „Don’t you play with me, cause you play with fire” – dodaję ze smutkiem, a pani Natalia patrzy na mnie sceptycznie, bo jaka tam ze mnie celebrytka. Ona to dopiero jest wendetą naszego podwórka i daleko mi do niej, oj, daleko! Nosi pani Natalia suknie stylowe, z firanowej koronki do ziemi, i pantofelki srebrną taśmą oklejane na obcasiku typu kacza nóżka, a na ramiona zarzuca chustę góralską czarną, w maki czerwone, co ją od córki w zeszłym roku na Gwiazdkę dostała. I trzyma się pani Natalia zawsze godnie, prościutko jak struna, unosi w górę głowę, jakby na niej diadem z poskręcanych siwych włosów dźwigała. Każdy jej z drogi ustępuje, nawet pan Józek, wiecznie pijany, i Kasia Fryzjerka spod trójki, która normalnie nosa zadziera i z nikim z sąsiedztwa nie gada, bo ją w firmowym salonie Welli zatrudnili i myśli, że wszystkie rozumy zjadła.
– To kup sobie nowy kolczyk – radzi pani Natalia. – Chociaż nie sądzę, żeby ci to pomogło – dodaje wyniośle.
Żadne nowiny radosne na moje podwórko nie dochodzą. I coraz częściej się zdarza, że muszę zbierać z chodników martwe zwierzęta. Urządzam im potem pogrzeby. Pomiędzy trzepakiem a śmietnikiem urósł mi całkiem pokaźny cmentarzyk. Pod klatką, o zmierzchu, na wyliniałej trawie kładzie się zmęczony smutek. Wiele lat minęło, odkąd zgubiłam współczucie, i teraz to wszystko raczej mnie nie wzrusza. A w nocy słyszę, jak pani Natalia śpiewa piosenkę o dziewczynie, która nie mogła spać, a potem jeszcze o weselu pod lasem i panu z miasta.
– Cicho, ty stara wariatko! – krzyczy poprzez lufcik mąż pani Jadzi z trzeciego. – Bo po straż miejską zadzwonię!
Ubieram się więc pospiesznie, wychodzę na balkon i teraz zawodzimy już wspólnie:
„Nieprzespanej nocy znojnej
Jeszcze mam na ustach ślad
U Grubego Joska przy ulicy Gnojnej
Zebrał się ferajny kwiat…”
Jak mi się w końcu znudzi bycie sobą, to zostanę panią Natalią.
06.02.2010 FREUD BY SIĘ UŚMIAŁ Śniło mi się, że gubię zęby. Klasyka. Najpierw zaczęły się ruszać te z tyłu. Dobrze, że trzonowe, myślę. Takie ubytki są mniej widoczne. Wyjmuję z ust siódemkę. Szóstkę wyjmuję. I nagle patrzę, a ja przecież już dawno jedynek nie mam. No wiecie Państwo! Poszłam do protetyka po sztuczną szczękę. Akurat nie mieli nic w białym kolorze. Niebieskie i zielone im tylko zostały. Wzięłam niebieską. Trudno, zdecydowałam, jakoś się przyzwyczaję. Wychodzę z gabinetu. A tu oberwanie chmury. Huragan. I jakby tego mało. Trąba powietrzna. Wsiadam do samochodu. Jadę. Jadę. Rzecz jasna nigdzie dojechać nie mogę. Bo przecież to nie samochód. Tylko rower. Albo i hulajnoga nawet. Na dodatek bez kół.
Na koniec, jak przysłowiowa wisienka do trumny, pojawił się Pan.
– Masz paskudne zęby, ale i tak cię kocham – powiada.
Zaraz, zaraz, pomyślałam. Coś tu nie pasuje. Wszakże takie wyznania są do Pana zupełnie niepodobne. On się przecież zwierzeń wszelkich, a zwłaszcza deklaracji o charakterze informacyjno-uczuciowym, jak ognia wystrzega. Przyglądam się uważnie: a to nie żaden Pan. Tylko moja mama.
Obudziłam się nad ranem. Zlana potem. Wolałabym, aby mój umysł sponiewierany odpoczywał w nocy. I siedział cicho. Koszmarów mam pod dostatkiem. Na jawie.
Ale przecież to ja mogłabym urodzić mamę, pomyślałam, wychodząc na balkon, żeby wytrzepać to i owo, co się akurat zakurzyło. Jeśli nie mam ochoty pomnażać moich genów, rozrzucać ziarna po świecie i zbierać jego plonów, skoro chciałabym w proch się obrócić i tak pozostać i jeżeli nie została mi wszczepiona natura właściwa z zestawem słusznych instynktów, o ileż korzystniej by było, gdybym nosiła mamę w brzuchu przez miesięcy dziewięć, a potem powiła ją w bólach, jako że taki jest właśnie los kobiecy. Ja ją, nie ona mnie. I bym do piersi przygarnęła niemowlę czerwone, pomarszczone, nóżką wierzgające. I objęłabym jego główkę maleńką, ciepłą, aksamitnie pulsującą. I nikt tu więcej nie musiałby cierpieć. Ach, mamo, szeptałabym jej do uszka, ach, mamo słodka, mamo kwiląca, różowa, pachnąca, ach, ociupinko, kwiatuszku, owieczko moja śliczna, śpij już, śpij kochanie jedyne. I byłybyśmy tak sobie we dwie, ja najpierw, a potem ona. Ja dla niej, nie ona dla mnie. I czyż wtedy wszystko nie ułożyłoby się lepiej? Bez fałd i fioletów, trzepotów dłonią, niezdrowych oddechów, bez bałaganu oraz pościeli nieświeżej? Ach, chodziłabym z mamą na plac zabaw i do piaskownicy budować zamki i stawiać babki. Na basen byśmy poszły i do kina. Najdroższa moja, szeptałabym wieczorem, dla ciebie świeci księżyc i gwiazdki migoczą. Pod kołderką, w przytulnej jamce tulić cię będę. A potem, no potem to urodziłybyśmy babcię.
08
Franciszek wprowadził w dni Klary zadziwiającą regularność, która podziałała jak balsam na wyczerpane nerwy. Wspominając później pierwsze lata małżeństwa, widziała rozległą, czystą sferę, gdzie odnalazła uśmierzającą ból pewność płynącą z posiadania drugiej osoby. Nie czuła się może spełniona, ale za to bezpieczna i na miejscu. Oddaliła się szybko od własnego ja i prawie o nim zapomniała. Pewnego letniego poranka, mniej więcej rok po ślubie, obudziła się w pokoju zalanym jasnym światłem. Słońce podniosło się właśnie nad dachy kamienic i wpadało przez okna, kładąc rozświetloną kratownicę na parapecie i spływając roziskrzoną kaskadą na łóżko i podłogę. W powietrzu drgały opalizujące drobinki kurzu. Pachniało słodko i ciepło. Nie podnosząc głowy z poduszki, przyjrzała się Franciszkowi, który stał w drzwiach sypialni, zapinając mankiety świeżo wyprasowanej koszuli. Nigdy nie nastawiał budzika, ale wstawał niezmiennie o siódmej, mył się, golił, przez sen słyszała, jak trzy razy płucze gardło, bo jak to jej kiedyś wyjaśnił, zapadał często na anginę i lekarz zalecił mu taką właśnie prewencyjną kurację. Następnie wracał do sypialni i pieczołowicie zapinał koszulę, prostował kołnierzyk, wygładzał włosy, trwało to zazwyczaj na tyle długo, żeby musiała się obudzić. Wychodził i słyszała, jak mieli kawę, otwiera lodówkę, ustawia na stole filiżanki. Szykował śniadanie, które zawsze jadali wspólnie i po którym zawsze on zmywał. Wstawała, zakładała szlafrok i szła do kuchni. Podłoga przyjemnie chłodziła jej stopy. – Dzień dobry – uśmiechał się do niej i ona się uśmiechała. – Dobrze spałaś? Myślała, że nie potrafi już obejść się bez parzonej przez Franciszka kawy.
Rozkroił bułkę i podał jej pół, a potem przysunął mleko. Wychodząc do pracowni, pocałował ją w czubek głowy, jakby odprawiał ceremoniał, oficjalnie i sztywno. Wrócę o piątej, uprzedziła go w myślach.
– Wrócę o piątej – powiedział, wiążąc buty.
Malował codziennie, niezależnie od tego, czy miał akurat natchnienie, czy też znajdował się w koncepcyjnym dołku. Do swojej pracy podchodził z zimną, zaciętą powagą i tylko czasem widywała u niego przebłysk czegoś w rodzaju pasji. W takich razach przechadzał się po mieszkaniu dziwnie cichy i nieobecny. Kiedy pytała, czy dobrze się czuje, marszczył brwi i pocierał policzek otwartą dłonią, jakby głowił się nad odpowiedzią. Jego ciemne oczy patrzyły gdzieś w bok, na ścianę, szafkę w kuchni albo przez okno.
– Coś mi się udało dzisiaj namalować – mruczał w końcu zmieszany. – Widzisz, ja bardzo się cieszę. Jestem niezmiernie zadowolony. Za-do-wo-lo-ny. To znaczy rad, usatysfakcjonowany.
Zazwyczaj jednak powtarzał, pochmurny i surowy, że do tego, żeby być artystą, konieczne jest dwa procent zdolności i dziewięćdziesiąt osiem procent ciężkiej, wytężonej pracy. Rzadko udawało mu się sprzedać obraz, mimo to nie ustawał w wysiłkach. Zarabiał, prowadząc zajęcia w kilku prywatnych szkołach i na uniwersytecie.
Klara dopijała kawę, za oknem błękitniał czysty i jasny skrawek nieba. Lato było upalne, pełne motyli, zapachu rumianku i dzikiej margerytki, która rozrosła się na placu, tuż pod oknami, i kwitła nieprzerwanie od początku czerwca. Odstawiła filiżankę, zdjęła szlafrok i powoli zaczęła się ubierać. Potem pościeliła łóżko, włączyła komputer i zabrała się do pracy. Od jakiegoś czasu tłumaczyła książki. Pracę załatwiła jej mama. Porozmawiała z jakimś starym znajomym czy kuzynem, Klarę nie bardzo to interesowało. Pewnego dnia udała się pod wskazany adres i dostała francuską publikację ze zdjęciami planet, słońc i rozgwieżdżonego nieba. Wróciła do domu i spędziła nad nią dwa miesiące. Lubiła tłumaczyć, oddawała przekłady na czas, w redakcji byli z niej zadowoleni. Pochyliła się nad klawiaturą i do czwartej pracowała sumiennie, raz na godzinę robiąc krótką przerwę. Franciszek wrócił tak jak zawsze, punktualnie o piątej, i również jak co dzień wziął prysznic. Potem jedli obiad. Nie był to jej ulubiony moment dnia. Wiedziała doskonale, co ma zaraz nastąpić, wierciła się też na krześle jak nadpobudliwe dziecko. Upuściła widelec i Franciszek podniósł go od razu, wypłukał starannie pod kranem, wytarł i dopiero wtedy jej podał.
– To ile dzisiaj wydałaś? – zapytał w końcu.
– Sześćdziesiąt złotych – odpowiedziała bez namysłu.
– Chodź, zapiszemy – wytarł usta serwetką i położył ją równo złożoną tuż obok talerza.
Zaraz po ślubie założył specjalny plik w komputerze i nadał mu niepokojący tytuł „rozliczenia domowe”. Każdego wieczoru zapisywał w nim bieżące wydatki.
– Sześćdziesiąt, powiedziałaś, to znaczy powinno ci zostać jeszcze dwadzieścia pięć złotych z tych wczorajszych?
Klara z przerażeniem zastanawiała się, ile pieniędzy ma w portfelu.
– Tak, dwadzieścia pięć – zdecydowała bez przekonania.
– Jesteś pewna? – zapytał z nieśmiałym uśmiechem.
– Nie bardzo.
– To sprawdź.
– Zostało mi siedem – przyznała w desperacji. – A, prawda, kupiłam jeszcze kawę – dodała z nagłą ulgą.
– Jeżeli kupiłaś kawę – mówił powoli, przysłaniając dłonią oczy – to mamy dwa złote superaty.
– Chyba proszek do prania w promocji kosztuje o 20 procent taniej – plątała się w zeznaniach.
– W takim razie mamy manko. Brakuje 3,75… – załamał ręce.
Jego zmartwiona twarz z dużymi, poważnymi oczami wzbudzała w niej niechęć. Co za absurdalna historia, pomyślała. Złościł ją, a jednocześnie śmieszył i wzruszał, kiedy z dziecinną powagą powtarzał dobitnie słowa manko i superata. Patrzył uporczywie w monitor, sumował kolejne tabelki, skrupulatny, schludny i skupiony. Nie zgłaszał najmniejszych pretensji, niezależnie od tego, ile wydawała, niepokoiła go tylko niezgodność zeznań Klary ze stanem faktycznym. Ten cowieczorny rytuał obliczeniowy doprowadzał ją do rozpaczy, a jednak nigdy nie odważyła się protestować. Franciszek westchnął, przeczesał włosy otwartą dłonią i wstał od komputera.
– Może poczytam coś głośno, masz ochotę posłuchać? – zapytał.
Wszystkie książki w ich domu, łącznie z kucharską i instrukcją obsługi pralki, zostały obłożone w sztywny, brązowy papier i podpisane przy użyciu czarnego flamastra. Franciszek wykaligrafował na grzbietach tytuł, nazwisko autora oraz ujętą w zgrabne, kwadratowe nawiasy drukowaną literkę: [B] od beletrystyka, [F] od filozofia albo [P] od wydawnictw popularnonaukowych. Układał je na półkach w porządku tematycznym i alfabetycznym. Jeżeli zdarzyło się, że musiał wstawić tom o dużym formacie obok bardzo małego, cofał się o kilka kroków, obrzucał półkę zirytowanym spojrzeniem i mruczał:
– To źle wygląda. To bardzo źle wygląda.
Przy czym zaplatał dłonie i wykręcał palce tak mocno, że zaczynały trzeszczeć i strzelać w stawach. Książki stanowiły przedmiot jego nieustającej troski, mimo to nigdy nie zwracał uwagi Klarze, jeśli gięła ich rogi, zaznaczała długopisem wybrane kwestie albo gubiła okładki. W ogóle nigdy nie zwracał jej uwagi. Jeżeli coś mu nie odpowiadało, patrzył na nią ze zdumieniem i smutkiem, ale nie odzywał się słowem.
– Poczytaj – powiedziała z radością i pogłaskała go po twarzy.
Lubiła tę część wieczoru. Lubiła, kiedy zapalał lampę i czytał swoim głębokim, monotonnym głosem. Słuchając go, czuła się spokojna, czuła się też bardzo stara, jakby spędzili wspólnie dziesiątki lat i nic nie mogło ich już zaskoczyć.
16.05.2010 SAMA Wczoraj właśnie zamierzałam zrezygnować z siebie na czas jakiś. I iść spać. Kiedy zadzwonił Pan. Zapytał, czy może mnie odwiedzić. Pomyślałam – nie. Powiedziałam – tak. I czekałam. Do północy. A on nie przyszedł. Tylko wysłał SMS-a, że się rozmyślił. To znaczy, że on nie powinien. Martwi się. Zamartwia wprost. I nie wie, co robić. Ożeż kurwa, pomyślałam. Czytając SMS-a po północy. O, ja pierdolę. O, ty kutasie złamany, ty. Ty gnido nędzna. Nie przebierałam w słowach. (A raczej w myślach). Tyś się z chujem na głowy chyba pozamieniał? Dodałam. I pościeliłam łóżko. Postanowiłam zasnąć. Się zresetować. Dane sobie z głowy powymazywać. Ikony pokasować. (Zwłaszcza te rzadko używane). I kupić nowy dysk twardy. A stary w pizdu wyrzucić. Wzięłam do łóżka flaszkę. (Alkoholu z trzciny cukrowej). Który zazwyczaj dobrze mi robi. Na sen. I na odegnanie myśli smutnych. Niechcianych. Wypiłam. Ale nie pomogło. Więc musiałam wstać. Ubrać się. I wybrać do sklepu mojego osiedlowego (Max). Nocnego. Po flaszkę numer dwa. Muszę się pozbierać trochę. Poukładać sobie w głowie. Się do porządku doprowadzić. Bo się wykończę w ten sposób. Spalę. I normalnie chyba umrę. W najbliższym czasie się ustatkuję. Zrezygnuję z miłosnych przygód. Przestanę miewać romanse. Się angażować zaprzestanę. Rozpocznę życie samotne. Rozsądne. I zdrowe. Zajmę się pracą. Kreatywną. Się odnajdę w niej. Zrealizuję. Samotnie. SIĘ.
A jutro idę na koncert. Sama. A teraz piję. W łóżku. Też sama. Wasze zdrowie!
*
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.