Dramat chodzący na palcach
Recenzja książki: Alice Munro, "Taniec szczęśliwych cieni"
Do rąk dostajemy dziś jej debiut – pochodzący z 1968 r., nagrodzony nagrodą gubernatora generalnego Kanady zbiór opowiadań „Taniec szczęśliwych cieni”. Choć książka ukazała się w roku, który dla historii świata stał się rewolucyjny, niewiele z tej społecznej wrzawy przenika do opisywanego przez autorkę świata mieszkańców kanadyjskiej prowincji, którzy żyją trochę tak, jakby tamtego nie było. Zresztą akcję opowiadań pisarka umieszcza w różnych latach powojennych, podglądając toczące się swym własnym rytmem życie codzienne zwykłych ludzi. Niby nie dzieje się tu nic wielkiego, ktoś urządza przyjęcie, jakaś dziewczyna próbuje zostać piosenkarką, inna wybiera się z ojcem na spacer, ale właśnie w tych okruchach składanych przez pisarkę w literackie miniaturki ujawnia się cała złożoność życia, dramat, do którego wyrażenia nie trzeba wielkich słów ani spektakularnych fabuł. Każde z tych opowiadań zbudowane jest na subtelnym konflikcie, a pozbawiona heroizmu i ciężaru rzeczy „wielkich” codzienność opisywana jest przez Munro z wielką przenikliwością i dbałością o szczegóły. Zapytana, dlaczego pisze głównie opowiadania, Munro odpowiedziała: „Tak widzę życie. Ludzie zmieniają się, kształtują na nowo po kawałku, robiąc rzeczy, których nie rozumieją. Powieść ma spójność, której nie widzę wokół siebie”. Zapomniała dodać, że możemy liczyć na piękno i spójność literackiej formy.
Alice Munro, Taniec szczęśliwych cieni, przeł. Agnieszka Kuc, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s. 356