Pielęgniarka nazywała się Audrey Atkinson i była dość korpulentna. Nosiła gorsety tak sztywne jak obręcze na beczce, miała ondulowane włosy koloru mosiężnych lichtarzy i wąskie usta obwiedzione kredką poza kontur warg, by wydawały się pełniejsze. Wjeżdżała na podwórze samochodem – swoim własnym, ciemnozielonym coupé – lśniącym i eleganckim. Wieści o pojawieniu się Audrey Atkinson i jej aucie rozprzestrzeniły się niezwykle szybko. Zaczęto stawiać pytania. Skąd wzięła na to pieniądze? Czyżby jakiś bogaty głupiec zapisał jej coś w testamencie? Czy manipulowała ludźmi, którymi się zajmowała? A może pożyczyła sobie coś ze zwitka banknotów, które znalazła pod cudzym materacem? Jak komuś takiemu zaufać?
Samochód pielęgniarki był pierwszym, jaki kiedykolwiek parkował nocą na podwórku Grievesów.
Audrey Atkinson oznajmiła, że jeszcze nigdy nie została poproszona o sprawowanie opieki nad pacjentem w tak prymitywnie urządzonym domu. Mówiła, że nie potrafi pojąć, jak można mieszkać w takich warunkach.
– Problemem nie jest tu bieda – tłumaczyła mojej matce. – Mam rację? Ubóstwo mogłabym jeszcze zrozumieć. I nie jest to tylko kwestia religii. A więc w czym rzecz? Otóż im po prostu nie zależy!
Początkowo próbowała zdobyć przychylność mojej matki, uznając najwidoczniej, że w tym konserwatywnym i nieoświeconym domu są naturalnymi sprzymierzeńcami. Przyjęła taki styl rozmowy, jakby zakładała, że są równolatkami – dwie eleganckie inteligentne kobiety, które lubią się zabawić i mają nowoczesne poglądy. Zaproponowała matce, że nauczy ją prowadzić samochód. Częstowała ją też papierosami. Matkę bardziej nęciła perspektywa nauki jazdy niż szkodliwy nawyk.