Whiskey. Zapach płonących ciał. Amfetamina i pot. Napięte mięśnie. Strach. Za chwilę kolejne starcie, kolejne spojrzenie w „białe, rozwarte oczy” wojny.
„Wojna próbowała nas zabić wiosną” – tym wbijającym się w pamięć zdaniem rozpoczynają się „Żółte ptaki”, debiut powieściowy Kevina Powersa, byłego żołnierza, który walczył w Iraku. Kilka pierwszych stron przekonuje, że obcujemy z książką niezwykłą. Uderza zderzenie liryzmu (wspaniała fraza, czuć rękę poety!) z wojenną grozą. Powers ma – właściwy pisarzom amerykańskim – talent do formułowania mocnych, precyzyjnych, bliskich aforyzmom zdań, ale przy tym tworzy prozę sensualną; szczególnie widać jego wyczulenie na kolor.
Brytyjski „Guardian” uhonorował „Żółte ptaki” nagrodą dla najlepszego debiutu. W Stanach Zjednoczonych w ubiegłym roku była to jedna z najgłośniejszych książek. Trudno się dziwić – II wojna światowa miała Josepha Hellera i Jamesa Jonesa, Wietnam – Tima O’Briena, Irak zaś doczekał się pierwszej świetnej powieści. Powers dzięki niej z pewnością na trwałe trafi do kanonu literatury USA. Trudno powiedzieć, czy uda mu się udźwignąć ciężar debiutu. Być może pozostanie autorem jednej książki, jak Heller, być może zabraknie mu wielkiego tematu. Talentu odmówić mu nie sposób.
„Żółte ptaki” potwierdzają to, o czym wiemy co najmniej od czasów Remarque’a: wojna nie ma w sobie nic z przygody. Jest koszmarem, który zawsze wygląda tak samo i niszczy także tych, którzy przeżyli. Powers ma duży dług wobec Hemingwaya, jego powieści można zarzucić zbyt fragmentaryczną fabułę i ledwie zarysowane – poza głównym bohaterem – postaci. Niewątpliwie jednak to wspaniały, poruszający debiut.