Trafił w stojący obok drewniany wieszak. Rozdrażniony schylił się i umieścił papierową kulę w kuble. Potem zabrał kapelusz i z hukiem zamknął redakcyjny pokój, ciskając pod nosem przekleństwa.
Nie miał nastroju do pracy. Na jego miejscu nikt by go nie miał. Naczelny kolejny raz pogroził mu palcem, wypominając, że po urlopie całkiem stracił dziennikarską wenę.
– Masz, Kuba, do mnie żal, że nie zająłeś mojego miejsca, ale to nie ja zablokowałem twój awans.
– Już dawno zapomniałem o pieprzonej nominacji! – powiedział Stern, patrząc gniewnie na Mańkiewicza.
– I bardzo dobrze! Ale ci, którzy usłyszeli moją ryzykowną propozycję, mają wyjątkową pamięć. Zwłaszcza razi ich w twoim życiorysie pewna subtelność.
– Jaka subtelność?
– Przyjaźnie i konszachty.
– Mógłbyś jaśniej? – Stern pochylił się nad stołem.
– Jesteś inteligentny, to sobie sam, panie redaktorze o koszernych konszachtach, dopowiedz – zakończył Manio i z wydętymi ustami, jakby grał na trąbce, czekał, aż Stern wyjdzie z gabinetu.
Jakub zbiegł po kamiennych schodach poirytowany tym uwierającym jak gwóźdź w bucie wspomnieniem. Wszedł do portierni i powiesił klucz na tablicy. Czarna wskazówka na zegarze ściennym celowała na piątą. Był już kilka minut spóźniony. Nie miał najmniejszej chęci na rozmowę z dozorcą, Zenonem Czerkieskim, choć ten, jak zwykle, chciał mu sprzedać rewelacyjną wiadomość. Pokazał na zegar i wybiegł na chodnik, omal nie zderzając się w drzwiach z małym roznosicielem gazet.
Na Wałach Hetmańskich wydłużył krok. Był podekscytowany, bo za kilkanaście minut odbierał nowiutki garnitur. Dość się namęczył. Odpokutował aż pięć przymiarek. Ostatnia, przedwczorajsza wizyta u niesłownego Aarona Lillego była już formalnością, no i dziś, po trzech miesiącach szycia, ubranie z angielskiej wełny powinno być wreszcie gotowe.