Bioły
Won. Czegoś tu chcioł? Kto cię tu prosił? I na co? Co robisz o czwartej nad ranem we wsi, którą otoczyła śmierć? Idź stąd. Ich oszukasz, mnie nie. Jesteś taki jak oni. Nie dotrzymują obietnic danych samym sobie. Bronisz się, ale już sam nie wiesz przed czym. Ja wiem, ale ci nie powiem, bo nie mam siły. Bo cię nie znam. Mieszka we mnie nieufność, dzięki której przetrwam. Z nieznajomymi nie rozmawiam, więc wyjdź z mojej wsi. Pókim grzeczny. Powiedziałem ci – won.
Powtarzam ci, nie bądź jak oni. Jestem zmęczony i siedzę na swojej ławce, która jest w tej wsi ostatnia. Zmęczyłem się, tak, trochę wypiłem, bo była zabawa. Pieczonki, majówka. Gówno, nie zabawa. Paru drętwych ludzi, nowomowa z unii, na scenie organista za parę stów i rzadkie stoły. Nic nikomu nie wypada i ciągle leje. Jak ktoś dostanie w mordę, dzwonią po policję. Prawie nikt nie pije, palić nie wolno, więc o północy wychodzą. Podnoszą się i znikają w ciemności, jakby gonili przeznaczenie. Więc zostaję sam. Dopijam ciepłe piwo i patrzę na sputniki. Tak, gówno nie zabawa. Kiedyś były zabawy. Jezu Chryste, na zabicie.
Niech będzie pochwalony, na wieki wieków. Przed słońcem wysypały się czarne plamy chmur i na ziemię zstąpił chłód. Ale Bioły ciągle błyszczał na ścieżce słońca, jak sól.
Reklama