Nazwisko: Kukliński
Imię: Ryszard
Urodzony: w Warszawie
Zawód: zdrajca...
Tak myśli wielu ludzi w moim kraju. Ale to ciągle jest mój kraj, mimo że dzielą mnie od niego tysiące kilometrów.
Na pewno nie czuję się Amerykaninem, mimo że Ameryka mnie doceniła. Ameryka dała schronienie, mnie i mojej rodzinie, gdy musiałem uciekać przed zemstą systemu, najbardziej zbrodniczego i perfidnego systemu XX wieku. Kiedy to do mnie dotarło, postanowiłem wydać mu wojnę. W pojedynkę, bo jak inaczej – nie miałem ani rakiet, ani żołnierzy. To była szalona myśl, która powstała w mojej głowie wiele lat temu i trwała we mnie do czasu, aż pojawiła się realna szansa, aby przemienić ją w czyn. Opowiem ci o tym, skoro obiecałem. Jesteś pisarką, chcesz potraktować moje życie jako materiał literacki, zgadzam się, ale pod pewnymi warunkami. Opublikujesz powieść dopiero po mojej śmierci. Absolutnie wykluczone! Nawet mnie o to nie proś! Nie zgadzam się na wcześniejsze wydanie. Ależ mam zaufanie do twojego pióra, inaczej nie zapraszałbym cię do Ameryki, nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie chciałbym przeczytać tej książki, bez względu na to, jak zobaczysz moje życie i jak je opiszesz. To twoja sprawa. Chcesz mnie opisać jako zdrajcę, zrób to, chcesz przyznać rację mojej najbardziej dramatycznej decyzji życiowej, będę się tylko cieszył. Gdzieś tam...
Nie, niczego się już nie boję, nawet swojego literackiego wizerunku. O jedno cię tylko proszę, opisz mnie ze wszystkimi moimi ułomnościami i błędami, jakie popełniłem. Chciałbym, aby zapamiętano mnie jako człowieka, a nie jakiegoś Jamesa Bonda o nadludzkich możliwościach. Jesteś zmęczona po podróży, w końcu znalazłaś się na drugiej półkuli, więc zanim wejdziemy na mroczne ścieżki mojego życia, na początek, dla rozweselenia, opowiem ci o mojej przygodzie świeżo upieczonego majora z generałami, która o mało źle się dla mnie nie skończyła. Tutaj kilka słów wstępu. Co jakiś czas odbywały się u nas ćwiczenia, w których brały udział siły radzieckie. Najpierw opracowywano cały scenariusz w ścisłym gronie, potem przydzielano role, oczywiście wszystko w najgłębszej tajemnicy. Lista osób uczestniczących w tym wydarzeniu była dokładnie sprawdzana przez Informację i tak dalej. Mnie przypadło w udziale niewdzięczne zadanie dowiezienia polskich generałów na taki pokaz, który miał się odbywać w Czersku na Pomorzu, wiesz mniej więcej, gdzie to jest? Dobrze. Więc nasi generałowie, którzy mieli uczestniczyć w tym ćwiczeniu, którzy mieli je obserwować, mimo że byli najwyższej rangi oficerami, nie wiedzieli, gdzie ani po co jadą. Ja miałem ich dowieźć autobusem z Drawska Pomorskiego do Czerska...
Wiesz co, tutaj na balkonie jest bardzo przyjemnie, ale jednak wejdźmy do środka, bo może nas ktoś słyszeć. Nie szkodzi, że mówimy po polsku, trzeba uważać. No... to się działo trzydzieści cztery lata temu, pamięć mi, jak widzisz, jeszcze dopisuje, nie jestem takim kościanym dziadkiem, za jakiego mnie pewnie uważasz. Nie uważasz? No cóż, kobiety zawsze mnie lubiły, ale o tym innym razem, teraz wracamy do generałów.
Miałem więc ich dowieźć na ten poligon wojsk lotniczych. Była wtedy śnieżna zima, śnieg padał i padał, do tego jeszcze mróz. Warunki okropne, na drogach zaspy, trzeba było użyć pługów śnieżnych, żeby utorować przejazd. Jednostki inżynieryjne miały pracować całą noc, a ja potem miałem przewieźć czterdziestu polskich generałów przez poligon sowiecki Borne Sulinowo. Ponieważ Rosjanie byli bardzo niechętni do przepuszczania kogokolwiek przez swoje tereny, trzeba było to jakoś dyplomatycznie z nimi rozegrać. W przeddzień całej wyprawy pojechaliśmy z moim szefem do dowódcy sowieckiego garnizonu i zakomunikowaliśmy, że marszałek Greczko będzie tutaj z marszałkiem Spychalskim prowadził ćwiczenia, na które trzeba dowieźć wysokich rangą polskich oficerów. Całą trasę przejazdu pokazałem mu na mapie. Gdyby Rosjanie odmówili, trzeba by było nadłożyć spory kawałek drogi. Ale on podszedł do tego ze zrozumieniem. Powiedział: nie ma sprawy, zawołał jakichś oficerów. Sądziłem, że najgorsze mam za sobą, jednakże kłopoty zaczęły się już w samym Drawsku, do którego moi podopieczni mieli dojechać własnym transportem. Generałowie zadali mi podstawowe pytanie: „Po co my tu jesteśmy?” Ja mówię: „Bo taki jest rozkaz”. „Tak, ale gdzie my jedziemy?” Na co ja: „Nie mam prawa tego ujawniać, wszystko się okaże na miejscu”. Oni poczuli się dotknięci, że zwykły major ma jakieś tajemnice przed wielkimi generałami, dowódcami armii, dowódcami lotnictwa, marynarki. Na dodatek nadeszła wiadomość, że ćwiczenia mają się rozpocząć dwie godziny wcześniej, nie o dziesiątej, ale o ósmej, podobno Greczko wydał takie polecenie. Kiedy oficerowie kładli się spać, wiedzieli, że będą obudzeni o piątej rano, przyjdą na śniadanie o piątej trzydzieści, a o godzinie szóstej wyruszymy autobusem w niewiadomym kierunku. I teraz, proszę ja ciebie, kiedy oni położyli się już spać, przyszedł ten rozkaz. Już ich nie budziłem, aby im o tym zakomunikować, tylko zarządziłem pobudkę dwie godziny wcześniej. Musisz wiedzieć, że panowie do późna pili wódkę i grali w karty. Kiedy więc sierżant z WSW przyszedł budzić jednego, drugiego generała, ten patrzy na zegarek. „Jak to, major mówił, że nas obudzą o piątej. Jest trzecia rano!” Nie chcieli wstawać, ale kazałem ich ściągać za nogi, bo nie miałem innego wyjścia. W kasynie zaczął się atak na mnie, dlaczego zmiana planu. Ja znowu mówię: „Taki dostałem rozkaz”. Napięcie, które od początku się pojawiło pomiędzy całą wierchuszką a mną, świeżo upieczonym majorem, jeszcze wzrosło. Ale podjedli sobie, dobudzili się, zaczęli się nawet śmiać. Dojeżdżamy do przejazdu, a tu szlaban zamknięty – przetaczają wagony, z prawa na lewo, z lewa na prawo. A ja mam czas wyliczony co do minuty! Biegnę do dróżnika, ten nie chce ze mną gadać. Mówi: „My tu mamy swój rozkład jazdy”. I koniec. Stoimy dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut. Generałowie się denerwują i oczywiście winny jestem ja. Ale był taki fajny generał Ochanowicz. Mówi: „Pójdę, pogadam z tym dróżnikiem”. Ucieszyłem się, z generałem zawsze inaczej się rozmawia. Więc ten Ochanowicz, postawny, z brwiami jak namalowanymi węglem, Cygan z pochodzenia zresztą, poszedł, coś tam interweniuje, a dróżnik swoje: „Muszą wszystkie wagony przetoczyć, bo nie ma żadnej komunikacji z parowozem”. Wreszcie po czterdziestu minutach skończyli te manewry i podnieśli szlaban. Jedziemy. Docieramy do garnizonu sowieckiego, zatrzymują nas! Ja mówię, że chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym. Oficera dyżurnego nie ma! Nikt nic nie wie, nie było żadnych poleceń. Perturbacje trwały około godziny, zanim puścili nas przez ten poligon. Komentarz generałów był taki: „No, jak już się Sztab Generalny w coś wtrąci, to robi się straszny bałagan!” I ja, jako przedstawiciel tego sztabu, zostałem obarczony całą winą.
(...)
Egzamin generałów
To było chyba na przełomie roku sześćdziesiątego piątego i szóstego. Generał Bordziłowski, sowiecki generał w polskim mundurze, poseł na Sejm PRL, wiceminister obrony narodowej, pod którego rozkazami służyłem, podjął decyzję o przeprowadzeniu egzaminów kontrolnych dla wyższej kadry dowódczej, dla dowódców okręgów wojskowych, doszedł bowiem do słusznego wniosku, że generałowie na najwyższym szczeblu spoczywają na laurach, wysługują się innymi i tracą z wolna wiedzę wojskową. Na wzór sowiecki postanowił więc zrobić im egzamin: indywidualne rozwiązywanie zadań operacyjno-strategicznych, wyniki egzaminu miały trafi ć do akt. Byłem współautorem takiego ćwiczenia egzaminacyjnego. Tak, pracowałem już wtedy w Sztabie Generalnym, byłem tam od sześć dziesiątego czwartego roku. Dlaczego mnie wybierano? Odpowiem ci na to bardzo prosto. Należałem do tych oficerów niższej rangi, którymi wierchuszka się wysługiwała.
Egzamin miał miejsce w Żaganiu. Wyrzucili wojsko z jednego z bloków, do każdego pomieszczenia wstawili stół, każdy z uczestników otrzymał mapę, taką ogromną, większą od tego pokoju, w którym teraz rozmawiamy. Na podstawie założenia operacyjnego, które ja przygotowałem, delikwent miał przeanalizować sytuację, ocenić położenie, podjąć decyzję operacyjną, przedstawić ją graficznie na mapie, napisać dyrektywę i uzasadnić swoją decyzję. Wygląda na to, że byłem katem polskich generałów? To oni dawali mi popalić, wierz mi.
Nikt nie miał prawa się z nikim porozumiewać, konsultować, telefony były wyłączone. Tylko ja i współautor tego zadania mogliśmy się z nimi kontaktować, a nawet mieliśmy obowiązek przejść po kolei z pokoju do pokoju, zameldować się i spytać, czy nie ma niejasności w związku z samym założeniem. Nie wolno nam było nikomu pomagać ani też sugerować jakichkolwiek rozwiązań.
No i proszę ciebie, chodziłem od generała do generała, a oni łapali mnie za mankiet: co za sympatyczny major – mrugali do mnie – jak mi idzie, dobrze?
Bo wiesz, według tych kanonów sowieckich tylko jedna decyzja była prawidłowa. Wszystkie inne były złe. Starałem się nie pomagać, ale coś tam jednemu, drugiemu dawałem do zrozumienia, że myśli w złym albo dobrym kierunku. Ale trzymałem się na dystans, żeby nie odwalać za nich roboty, jak zwykle. Byłem też między innymi u naszego znajomego, generała Siwickiego, a jakże. Zameldowałem się, proszę ciebie. Ale on był dosyć bystry, miał to zadanie rozrysowane. Jaruzelski? Jaruzelski był wtedy szefem Głównego Zarządu Politycznego. Wszedłem do następnego pokoju, czasu już pozostało niewiele, może godzina, półtorej. Trzasnąłem obcasami.
– Obywatelu generale, major Kukliński melduje się w celu udzielenia wyjaśnień.
Ten biedak mundur powiesił na oparciu, koszula przylgnęła do pleców, pot mu ścieka po twarzy. Udał, że mnie nie widzi albo naprawdę mnie nie zauważył, więc jeszcze raz się zameldowałem. Tym razem się obejrzał i mówi:
– Pan, panie majorze, to opracowywał?
Nie, nie pomyliłem się, nie mówił do mnie „obywatelu majorze” ani „towarzyszu majorze”, jak wszyscy, ale „panie majorze”.
– Technicznie ja – odpowiadam – ale scenariusz oparty jest na wytycznych, które otrzymaliśmy z kolegą z góry. A czy pan generał ma jakieś wątpliwości?
Jak on do mnie na pan, to i ja do niego na pan.
– Owszem, nie wiem tylko, czy pan major mógłby mi je wyjaśnić.
– Słucham, panie generale.
On się tak dziwnie uśmiechnął.
– Żeby pan chociaż przed frontem naszych wojsk narysował Tatarów, to każde polskie dziecko pamięta Legnicę, nasze zaszłości, ale postawiliście nam Amerykanów, kto będzie z nimi walczył?
To ćwiczenie, muszę dodać, miało być zadaniem bojowym przeciwko amerykańskiej 7. Armii Polowej.
Odpowiadam:
– Chciałbym zauważyć, panie generale, że my teraz jesteśmy po tatarskiej stronie, a wojsko, posłusznie melduję, będzie realizowało taki plan, jaki pan generał rozrysuje.
Pozostało już niewiele czasu, a on był raczej w lesie ze swoją robotą, wziąłem więc fl amaster i postawiłem kilka strzałek w odpowiednich miejscach.
Jak się nazywał ten generał? Nie powiem. Ty to opiszesz, a biedaka otrąbią zdrajcą.
Na drugi dzień rano miało być omówienie tych prac. Ministrem obrony był wtedy Spychalski, jego zastępcą – inicjator całego zadania, powtórzę jeszcze raz, sowiecki generał w polskim mundurze. Rzecz miała miejsce w Żaganiu. To dlatego po moim przyjeździe do Polski w dziewięćdziesiątym ósmym roku powiedziałem, że myśl o współpracy z Amerykanami zrodziła się nad Wisłą i Bobrem, tak, tam właśnie leży Żagań.
Może i jestem romantykiem, ale gdybym nim nie był, nie wydarzyłoby się to wszystko, co się wydarzyło, nie siedziałabyś teraz ze mną w Waszyngtonie i nie nagrywała tej rozmowy.
Wtedy powiedziałem generałowi X, i do dziś w to wierzę, że armia nie jest od tego, żeby dyskutować nad rozkazami, ale od tego, żeby rozkazy wykonywać. Armia ma taką strukturę, że nie może inaczej. Przecież i po stronie niemieckiej w drugiej wojnie było wielu żołnierzy przymuszonych do walki. Tak samo nasi żołnierze, którzy strzelali do robotników na Wybrzeżu, rzygali, chorowali, ale nie mieli wyjścia, a ci, co w sześćdziesiątym ósmym wchodzili do Czechosłowacji i napotykali żywe barykady?
Struktura tego wojska jest taka, że ono inaczej nie może działać. Mogą być pojedyncze odruchy niesubordynacji, przeciwstawienia się, wyłamania się z dyscypliny, ja jestem tego przykładem, ale w armii można tylko pracować nad zmianą rozkazów. I to na najwyższym szczeblu.
Jestem święcie przekonany, że gdyby w osiemdziesiątym roku nadeszły rozkazy „walczyć z Sowietami”, kiedy stali na naszej granicy, ta armia walczyłaby z nimi tak ofiarnie, jak walczyła z Niemcami w trzydziestym dziewiątym. I dlatego moje myśli, moje dążenia, moje działania szły w tym kierunku, aby wojsko nie dostało rozkazów samobójczych dla mojego narodu.
Wracając do Żagania... Omówienie generalskiego ćwiczenia odbywało się w ogromnej sali gimnastycznej. Myśmy z kolegą przygotowali tekst przemówienia dla Bordziłowskiego. Kiedy mu je wręczyłem, spytał mnie, w obecności wszystkich generałów, jak oceniam zadanie.
Patrzę, stoi generał Molczyk, ten sam, który tak mnie sponiewierał w słynnej podróży autobusem przez zaspy. No i Bordziłowski teraz pyta:
– A jak tam generał Molczyk?
Odpowiadam:
– Obywatel generał pracę wykonał na ocenę bardzo dobrą, ale korzystał z pomocy zewnętrznej.
I tak było, Molczyk ściągnął sobie oficera operacyjnego, który za niego to ćwiczenie narysował.
A ponieważ był w tym czasie dowódcą okręgu, więc i te koszary były jego, i ochrona była jego, a myśmy nie mogli się mu przeciwstawić.
No i dalej trwa przepytywanie. Jak generał X, generał Y, w końcu pada nazwisko wiadomego generała.
Mówię:
– Praca bardzo dobra.
(...)
– Moja żona jest wspaniałą osobą – zacząłem – nie mogę uczynić niczego przeciw niej. Więc jeżeli wystarczy ci moja przyjaźń...
– Musi mi wystarczyć – odrzekła.
Ale to były tylko słowa. Próbowałem znaleźć jakieś wyjście, jednak dobre wyjście nie istniało, bo kochałem dwie kobiety i z żadnej z nich nie potrafiłem zrezygnować. Wychodziło więc na to, że zdradzałem je obie. Może więc moi wrogowie się nie mylili, mówiąc, że miałem naturę zdrajcy. Ale przecież najbardziej zdradzony czułem się ja sam. Nie mogłem pójść za głosem serca, nie tylko dlatego że nie byłem człowiekiem wolnym, ale także dlatego wziąłem na siebie odpowiedzialność za los swojego narodu. Byłem wojownikiem, a tacy ludzie nie mają prawa do prywatnego życia.
Aby jakoś usprawiedliwić swoje spotkania z Halinką, ustaliłem, że to ona będzie mnie teraz kryć, będzie moim alibi. Inne kobiety zniknęły bezpowrotnie. Musiałem jeszcze przełamać wewnętrzny opór i zawieźć ją do letniego domku pod Mińskiem. Gdy tam jechaliśmy i widziałem jej uszczęśliwioną twarz, czułem się niemal jak zbrodniarz. W pewnym momencie chciałem zawrócić, odwieźć ją do domu nigdy więcej się z nią nie spotkać. Ale nie mogłem tego zrobić, bo w bagażniku wiozłem bardzo ważne dokumenty, które ktoś miał jeszcze tego dnia odebrać.
Poszliśmy na długi spacer, a potem Halinka położyła się na kocu w cieniu drzewa, mówiąc, że czuje się zmęczona i trochę się zdrzemnie. Wyglądało na to, że naprawdę zasnęła. Zadowolony z takiego obrotu sprawy, poszedłem w stronę skrzynki kontaktowej. Zajęło mi to nie więcej niż pół godziny, a kiedy wróciłem, na kocu pod drzewem Halinki nie było. Nie mogłem uwierzyć, że jej tam nie ma. Przecież kiedy odchodziłem, spała głęboko. Widocznie musiała udawać. Być może mnie śledziła, a jeżeli tak, to wiedziała już wszystko o mnie i o mojej misji. Wpadłem w popłoch. Jak mam z nią rozmawiać? Otwarcie? Czy udawać, że nic się nie stało. Na pewno powinienem zabrać z powrotem pozostawione w skrytce materiały. Tylko jak to zrobić? Odwieźć ją, a potem tu wrócić? Ale jeżeli jest tak, jak myślę, Halinka nie działała w pojedynkę. Być może dokumenty, które zostawiłem w skrytce, znalazły się już w rękach jej mocodawców, kimkolwiek byli. A skoro tamci mają dowody, za chwilę mnie aresztują. Uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ze sobą broni, nie miałem też „pastylki bezpieczeństwa”. Zbyt pewnie się poczułem. Dlatego teraz znalazłem się w potrzasku.
I wtedy Halinka wyszła z lasu, niosąc na liściu łopianu świeżo uzbierane poziomki.
*
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa WAB.